Wiktorowscy

Nie masz nic przyjemniejszego nad wycieczkę rowerową w dzień sobotni gdy lato wciąż odchodzić nie chce, choć to już wrzesień! Nie masz jak poczuć na twarzy spoconej lekki wiatr wywołany pędem kręcących się kół, nie masz radości nad tę, żeby jechać dalej i dalej! Byle z miasta wyjechać, byle na wieś, nad ruczaj, albo i do Starego Lasu na dzień cały, by się tam schłodzić w litościwym cieniu… nie był on już tak głęboki i chłodny w te dni wrześniowe jak latem, gdy zielona pokrywa szczelnie chroniła wszystko co pod drzewami, już się rozpanoszyła jesień w lesie trzebiąc zarośla i dziury w zielonym dachu sprawiając, gdy złote liście opadać zaczęły….

Takie wycieczki przedsiębrali Wiktorowscy w każdą sobotę, a czasem i niedzielę, gdy pogoda dopisywała, po mszy porannej na rowery wsiadając bliższe i dalsze wycieczki uskuteczniali. W zdrowym ciele zdrowy duch mawiali – silni krzepcy, ogorzali od słońca dzięki realizacji ich pasji, krzewienie higieny i zdrowia przez ruch głoszącej. Mieli w tym doświadczenie już drugiego pokolenia rosnącego zdrowo w zimnym wychowie na powietrzu i na słońcu, w ciągłym ruchu zażywające odpoczynku. Świętej pamięci Wacław Wiktorowski, ojciec Stefana wspominał często, jak jego z kolei ojciec, Dionizy Wiktorowski na bicyklu jeździł, w meloniku i pod krawatem z plastronem, zawsze nienagannie ubrany. Niezwykłą musiał mieć gibkość ruchów Dionizy, skoro dosiadał tak narowistego rumaka! Pierwszy w Lublinie bicykl bowiem sprowadził ponoć z samego Paryża z zakładu mechanika „Bernard Roche et Soins” i sam go złożył, przy jednym wszelako zawsze pomocy potrzebując, a to przy wsiadaniu na swego żelaznego konika, którym podróżował potem po okolicznych ścieżkach i duktach nigdy się jednak na uliczki miejskie nie zapuszczając, kocimi łbami wyłożone i do jazdy trudne. Dionizy zaszczepił w synu i wnuku te same pasje, dodając do tego przekonanie o bezcennym wpływie ruchu na zdrowie, idące z przekonań nurtu higienistów, o którym się był nasłuchał na studiach medycznych w Sorbonie, podczas których wciąż jeszcze żywe były historie medyków, którzy uważali, że higiena jest siostrą elegancji, a więc operować chorych wypada w białych koszulach i czarnych kamizelkach, oraz surdutach, a nie w fartuchach przypominających wszakże żydowskie chałaty.

Stefan był już typowym przedstawicielem nowego wieku. Pozbawiony uprzedzeń i zahamowań, wesół i krzepki, potrafił oszczędzić na wszystkim by kupić wymarzony model, rower pierwszego sortu i koniecznie polski, z fabryki broni w Radomiu. Żonie swej Ewusi podarował z kolei damkę z Częstochowy, model również krajowy, w 1938 roku opatentowany i tak ją swą jeździecką pasją zaraził, że ilekroć było można, wsiadała Ewusia na rower i towarzyszyła mężowi, a dziadek Dionizy, który istotnie sędziwego wieku dożył, choć już nie mówił ani nie chodził – śmiał się bezzębnym uśmiechem ze swego fotela przy oknie i machał im na pożegnanie ciesząc się jak dziecko i zapewne przeżywając w swej starczej głowie wspomnienia z czasów gdy sam bicykla – a potem i welocypedu – dosiadał i to jemu, nie młodym, wiatr twarz owiewał, a zdarzało się, że i melonik zrzucał….

[msz],[ah]

Żałoba

Dziś żałobne szaty Wilhelminy Hoger pokryły się podwójnym kirem. Pochowała oto ostatnią osobę, która łączyła ją z dawnym życiem, tamtym życiem młodej dziewczyny, która śpiewała przy pracy i stroiła się na zabawę w sobotnie wieczory, nim znalazła ojca zapitego na śmierć, nim przejęła szynk, nim porodziła i wypuściła w świat dzieci.
Michael Eckermann. Sprytny księgowy, zacny obywatel, bogobojny chrześcijanin, ojciec pięciorga dzieci, które – rach-ciach, jedno po drugim – zrobił swej brzydkiej i głupiej żonie Gretchen. Człowiek, który więcej niż ktokolwiek i kiedykolwiek znaczył w jej życiu. Towarzysz jej dziecięcych zabaw od czasu, gdy w wieku lat pięciu robił jej nos na podwórzu, a ona odpłaciła mu tym samym. Jej przyjaciel i powiernik jej wszystkich myśli.
Tak, pisywali do siebie. Ona na adres jego biura rachunkowego, on zaś przesyłał raz w tygodniu na adres „Unter dem Hirsch” wąską kopertę z adnotacją „Rechnungen” albo „Steuerbelastung”. Tak opisane koperty wciąż przychodziły na adres szynku i były nieodłącznie związane z obciążeniem, z lękiem, za co teraz trzeba zapłacić i na ogół Wilhelmina marszczyła brwi odbierając pocztę, choć gdy znajdowała wśród listów ten od Michaela…musiała przesadnie głośno narzekać, by nikt nie odkrył prawdy. A prawda była taka, że był z nią związany węzłem silniejszym niż małżeński – poczuciem winy. Michael nigdy jej się nie oświadczył, ożenił się z Gretchen nim Wilhelmina przejęła szynk po swym ojcu i wyszła, z brak laku, za tego żałosnego, przegranego człowieczka, Ottona Hogera. Nigdy się nie oświadczył…choć obiecał jej ślub tego ciepłego wieczoru przed wielu laty, w wilię Świętego Jana, gdy młodzież dokazywała bardziej niż zazwyczaj, rozochocona obietnicami nocy świętojańskiej i pogańskimi tradycjami, na które Kościół nałożył tylko chrześcijańską otoczkę niezdolną do ukrycia tego, co tak bujnie rozkwitało wśród młodych w czasie tych figli i zabaw. Nigdy tej obietnicy nie spełnił, choć oczywiste było, że nawet pierwszego syna Wilhelminy, Michaela, nie spłodził Otto, który z trudem dotarł do ołtarza w dniu własnego ślubu….
Początkowo listy, które słała Wilhelmina do Michaela, pełne były wyrzutów, oczekiwań i pretensji, a nawet gróźb. Z czasem złagodniała, znajdując w Eckermannie przyjaciela i powiernika, zawsze gotowego, by ją wysłuchać. Pisząc, stali się sobie bliżsi niż mąż i żona. Znali swoje marzenia i myśli. Ona zawierzała mu problemy finansowe szynku, on jej drobne kłopoty zdrowotne swojej żony, natury dość intymnej. On zalecał: weź pożyczkę u Buchmanna, ona radziła: poleć żonie ziele dzikiego kopru… Tak upływały im lata, spokojne i czułe, wyzute z codziennych rozczarowań i pretensji, jakimi w naturalny sposób życie obdarza śpiące w jednym łóżku pary.
Pewnego poniedziałku…list… nie przyszedł. Nie przyszedł i w następne dni… A potem ktoś w szynku powiedział: ten biedy Eckermann… i Wilhelmina, której serce zakołatało jakby znów miała 17 lat zrozumiała, że życie odbierze jej Michaela i spokojne linijki jego listów, tak jak odebrało jej wszystko inne.
Dziś poszła na jego pogrzeb. Nie płakała, nie dlatego, że nie wypadało (prawo lamentu przysługuje tylko prawowitej małżonce, która – co trzeba przyznać – mało skutecznie maskowała na twarzy ulgę). Nie płakała, bo nie umiała płakać. Ze śmiercią tego człowieka wyschła studnia jej łez, a wraz z jego odejściem na zawsze zamarzło serce Wilhelminy i nawet kieliszek absyntu nie pomógł, by znów się ogrzało.

[msz],[ah]

Wspomnienie

– Prababciu Marianne…opowiedz o czasach jak byłaś młoda – cienki głosik Hany, najmłodszej prawnuczki obudził Marianne drzemiącą przy kominku. Dziewczynka przysiadła przy jej nogach na małym zydelku. – Prababciu, opowiedz….

– Podaj mi to zdjęcie, kochanie – Marianne drżącą dłonią pokazała na stojące na komodzie zdjęcie siebie samej sprzed lat, całej w bieli, takiej młodziutkiej i radosnej, pełnej nadziei i przekonanej, że życie stoi przed nią otworem….

-Kiedy je zrobiono? – Hana znała tę historię tak samo jak wszystkie inne, ale musiała zapytać, żeby prababcia zaczęła opowiadać. To było jak rytuał.

– Te zdjęcia zrobiono w dniu kiedy dowiedziałam się, że wyjdę za mąż za Paula de Groot – powiedziała prababcia powoli i Hana westchnęła jak zawsze w tym momencie myśląc o własnym ślubie – Miałam wtedy dziewiętnaście lat….

-Byłaś taka piękna, prababciu Marianne – powiedziała Hana z nabożnym podziwem patrząc na zdjęcie, ale głowa prababci Marianne już opadła na oparcie fotela, tego samego, o który opierała się na zdjęciu sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Tego samego, na podłokietnikach którego zaciskała dłonie w bezsilnej złości, gdy de Groot krzyczał, że ją zabije, że nikt nie może się dowiedzieć i że nie uzna dziecka i że najlepiej by było, gdyby umarła przy porodzie a ten bękart razem z nią….

Ale nie umarła. Ani ona, ani jej córka Marie-Anne, cudowne, spokojne dziecko o ciemnych oczach tak innych od wodnistoniebieskich oczu rodziny de Groot, które dotąd dziedziczyli wszyscy potomkowie tego wielkiego nazwiska. Marie-Anne nosiła je oczywiście, de Groot nie mógł oficjalnie przyznać, że nie umiał utrzymać żony w domu, zmarł zresztą nim mała skończyła rok. Marianne wróciła pod opiekuńcze skrzydła swojej rodziny, wprawdzie jej ojciec nie żył już, ale matka cieszyła się dobrym zdrowiem i szacunkiem całego miasta. Ponieważ Marianne wciąż miała ów urok i łatwość utrzymywania kontaktów, rodzina i przyjaciele otoczyli ją, wdowę z dziecięciem na rękach wszechstronną pomocą i życzliwością dając Marianne to poczucie bezpieczeństwa i przynależności którego tak szukała i którego nigdy nie dał jej ani chłodny mąż, ani niesłowny kochanek. Życie, nie szczędzące jej dotąd rozczarowań, odwdzięczyło się najpiękniejszym prezentem gdy sądziła już, że nic jej nie czeka.

Córka była jej szczęściem – Marianne nie znała większej radości niż ten moment, kiedy malutka, z policzkami zaróżowionymi od snu, wyciągała do niej rączki prosząc, by matka ją przytuliła. Korzystając z przywilejów późnego macierzyństwa nie oddała Marie-Anny pod opiekę bon i nianiek, całe dnie spędzając z córeczką. Nauczyła się nawet znosić te chwile, gdy mała zamyślała się i z dna jej oczu spoglądał na Marianne tamten człowiek, którego tak bardzo kochała i na którym tak bardzo się zawiodła. To ta lekcja sprawiła, że już nigdy ponownie nie wyszła za mąż, choć jej wczesne wdowieństwo, uroda i pozycja społeczna przyciągały do siedziby de Grootów wielu mężczyzn.

Marie-Anne odwdzięczyła się matce za jej miłość rodząc pięć córek i dwóch synów, a kolejne pokolenia uwielbiały babcię Marianne za jej spokój, pogodę ducha i cierpliwość, która znów, w jesieni życia nie zawodziła jej, gdy opiekowała się wnukami, a potem i prawnuczętami w gwarnym domu, który powiększono wykupując grunty aż do następnej przecznicy, by pomieścił rozrastającą się rodzinę. Marianne stała się tą nestorką, od której zaczynają się historie każdego dobrego rodu, która dbała o rodzinne gniazdo, ponieważ wiedziała, że rodzina jest najważniejsza i musi trzymać się razem. Zamorskie interesa Paula de Groot, do powodzenia których przyczyniała się swą ujmującą powierzchownością w pierwszych latach małżeństwa, przynosiły krociowe zyski od czasu, gdy zajęła się nimi osobiście. Na ogół rządziła przez plenipotenta, pana van den Heuvel, ale gdy pojawiała się potrzeba, wstawała ze swego fotela i pojawiała się osobiście w gabinecie do Groota i przyjmowała jego dawnych partnerów w interesach z tą samą lekkością z jaką przyjmowała wizyty lokalnej socjety w salonie.

Wycofała się z aktywnego życia ukończywszy lat 80, gdy starość zaczęła zagarniać ją swymi mackami, odbierając pamięć dnia wczorajszego i coraz świeższymi czyniąc wydarzenia dla innych zaprzeszłe. Siadając przed kominkiem cofała się we wspomnieniach do tego roku, gdy sięgając po etolę przed opuszczeniem balowej sali poczuła na ramieniu dotyk jego dłoni. Upływ czasu oczyścił wspomnienia z żalu i zahartował je w żarze jej wciąż gorącego serca.

– Taka piękna – szepnęła bezwiedne powtarzając słowa prawnuczki, które były i jego słowami. Znów była na tamtym balu, wirując w walcu, który miał się już nigdy nie skończyć.

[msz],[ah]

Romans

Marianne w wieku lat 38 czuła, że w życiu nic więcej jej już nie czeka. Jej słynna cierpliwość przekształciła się w rezygnację. Ciężka choroba nerek, podczas której de Groot ani razu nie wziął jej za rękę i nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, wypaliła do cna nadzieję, że będą jeszcze szczęśliwi. Dlatego bal kończący tegoroczny sezon operowy potraktowała jako ostatnią atrakcję przed powrotem do zimnego i ponurego domu, w którym chłód jej męża promieniował nawet na domowe sprzęty. Bawiła się doskonale i gdy miała już wychodzić, ktoś dotknął jej dłoni prosząc o ostatni walc. I wtedy to się stało. Miała nieodparte wrażenie, że jej dłoń pasuje do jego dłoni jakby znały się od wieków. Płynęła w jego ramionach przez salę jakby tańczyła ten walc po wielokroć w jego objęciach. Ich sylwetki pasowały do siebie jakby nigdy dotąd się nie rozdzielały, a pomiędzy ich dłońmi – czuła to wyraźnie… przepływała tajemnicza siła, mówiąca więcej niż słowa. Marianne straciła spokój ducha. Tej nocy nie spała prawie, gorączkowo przypominając sobie głębię jego spojrzenia, które – właśnie to sobie uświadomiła – przeszywało ją przez cały wieczór, najpierw na schodach w operze, a potem na balu śledziło ją uważnie aż do tej chwili, gdy narzuciła na ramiona etolę chcąc wyjść. Czasem żałowała nawet, gdy cierpienia tej miłości stawały się zbyt dotkliwe, że nie wyszła wcześniej, że jemu w tej ostatniej chwili nie zabrakło odwagi by poprosić ją do tańca. Jadąc do Ouwerkerk czuła, jak każdy obrót kół oddala ją od człowieka, do którego los przywiązał ją jedwabną nicią zaciskającą się tym silniej wokół jej talii, im bardziej się oddalała. Od tego dnia żyła jak we śnie. Wszystko wydawało jej się odległe i nieważne. Przy życiu trzymały ją tylko listy od niego, otrzymywane regularnie, na które gorączkowo odpisywała, ukryta w swym buduarze, całymi godzinami. On miał rodzinę, to oczywiste, ale obiecywał jej w płomiennych wyznaniach nie tylko swoją dozgonną wierność, ale i to, że za jakiś czas… wkrótce… będzie nosiła jego nazwisko. Marianne spalała się w ogniu tej spóźnionej namiętności, tak chybionej w jej sytuacji i stanie, ale tak gorącej, że nie minęły dwa miesiące, gdy spotkali się sam na sam i Marianne po raz pierwszy w życiu poczuła co znaczy płonąć i doznać ukojenia. Był kochankiem… doskonałym, uważnym i czułym. Pieścił jej ciało nie tylko dotykiem i spojrzeniem, ale i słowami, szepcząc jej do uszu najpiękniejsze wyznania i najgorętsze zapewnienia o swojej miłości. Niestety, nie spełnił żadnego z nich, gdy Marianne, odurzona miłością i pragnieniem bycia z nim na zawsze, odważnie i zupełnie niepotrzebnie wyznała mężowi swą miłość do innego w samą Wielkanoc. Kochanek, przerażony obrotem sprawy, determinacją Marianne, której się chyba nie spodziewał i groźbami ciskanymi przez de Groota, który nagle odnalazł w sobie pokłady miłości, będącej w gruncie rzeczy uczuciem naruszonego posiadania, przypomniał sobie , że rodzina go potrzebuje. I wyznał ze skruchą w ostatnim liście, że choć będzie kochał Marianne aż do śmierci, nie mógłby zostawić ani swojej żony, zupełnie zależnej od niego kruchej istoty, która w niczym tu nie zawiniła, ani dwóch synów, dziedziców jego podłego nazwiska. Zrozpaczona Marianne zrobiła to, co w tej sytuacji zrobić musiała. Zmięła list i wyszła. Ale stojąc na moście znalazła w swym sercu, oprócz pragnienia śmierci także rozpaczliwe pragnienie życia, wróciła więc do domu i ubłagała de Groota, by pozwolił jej z sobą pozostać, aby nie było skandalu. Nadużywając siebie samej do granic możliwości uprosiła też męża, by nie pojedynkował się z kochankiem i nie informował o niczym zdradzanej żony chcąc, nie wiedzieć w imię jak dziwnie pojętej lojalności przynajmniej jego rodzinie oszczędzić rozpaczy i lodowatej nienawiści, jaką jej miało przynieść dalsze życie z de Grootem.

[msz],[ah]

Małżeństwo Marianne

Ach, więc to on, nareszcie! Marianne przycisnęła dłonie zaciśnięte w piąstki do serca, by nie było widać jak drżały z niecierpliwości wywołanej bliskim nadejściem kawalera. Przedłużony sezon u wód, wywołany złym stanem zdrowia jej ojca, półroczne odcięcie matki od plotek z salonów i krytycznych ocen kolejnych kandydatów, a w końcu i ryzyko, że ojciec umrze nie wydając jedynaczki za mąż, przełamały impas. Oto nagle okazało się, że zarówno rodziny de Groot, jak i van den Heuvel oraz ich synowie godni są zainteresowania de Ouverkercków. Zaczęły się więc te starania, podchody, deliberacje i negocjacje. Gdy zapadła decyzja (de Grootowie z Zelandii byli po prostu zamożniejsi) Marianne oznajmiono, że wyjdzie za mąż za Paula de Groot, mężczyznę w sile wieku, z pokaźnym brzuchem i drobnymi, nieomal kobiecymi dłońmi upstrzonymi dziwnymi plamami. Marianne tak była szczęśliwa, że oto w jej życiu nastąpi ta długo oczekiwana zmiana, że nie zważając na nic, ochoczo rzuciła się w wir przygotowań. Zwoje brabanckich koronek, muślinowe suknie, adamaszkowa pościel, najlepsze srebra a nawet i ukochana służąca – wszystko to było już przygotowane. Gotowa była i Marianne. By zacząć żyć, by pokochać. Pokłady czułości, którą nagromadziła przez lata swej samotności, pragnienie bliskości i zrozumienia, potrzeba, by znaleźć bezpieczny port w ramionach tego mężczyzny i to miejsce na jego ramieniu gdzie można złożyć głowę przez snem… to wszystko złożyła w darze Paulowi de Groot jak ślubny prezent. Niestety, trafiła na mężczyznę, który w zupełności nie rozumiał jej potrzeb. Może i de Grootowie byli drugą czy trzecią fortuną w mieście, może szli obok de Ouverkercków w corocznym pochodzie w pierwszym szeregu, może i była to familia z koligacjami, potężna i rozsiana po całych Niderlandach, ale Paul, mimo pozorów wesołości, był człowiekiem zamkniętym w sobie i gburowatym. Młodość i świeżość Marianne, jej otwartość, gotowość by pokochać i zostać pokochaną trafiły na człowieka o sercu z lodu. Mówiono, że odtrąciła go jego pierwsza wybranka, co nie tylko złamało mu serce, ale – ponieważ zawiodła jego zaufanie i zawstydziła go w towarzystwie odrzucając tak znaczącą partię – sprawiło także, że stał się nieczuły i oschły. Głębokie przekonanie Marianne, że wystarczy się postarać, że wszystko co w sobie nosi musi być warte tego, by ją pokochać….że cierpliwość, która nigdy dotąd jej nie zawiodła….i tym razem przywiedzie ją do celu sprawiały, że codziennie od nowa starała się dotrzeć do serca swego męża. Zawsze uśmiechnięta, zawsze uważna, gotowa odpowiedzieć mu gdyby się odezwał, towarzyszyła de Grootowi i współuczestniczyła w realizacji jego najbardziej karkołomnych projektów. De Groot był bowiem człowiekiem o przenikliwej inteligencji, a interesy szły mu zazwyczaj świetnie dopóki nie pokłócił się z kolejnym klientem czy partnerem handlowym. Obecność Marianne – jej urok i aura życzliwego zainteresowania drugim człowiekiem wprowadzała spokój w jego relacjach handlowych, nie było bowiem nikogo kto nie polubiłby Marianne od pierwszego wejrzenia. De Groot wiedział o tym i wykorzystywał obecność żony by załatwić coś z tamtym lub z owym, a ona zawsze myślała, z drżącym sercem, że dziś, po kolejnym sukcesie, mąż sięgnie po nią, otworzy się przed nią, okaże jej czułość. Ale nawet jeśli dzień ułożył się znakomicie i de Groot w wyśmienitym humorze wracał do domu z drobniutką Marianne uczepioną jego ramienia i wykonywał gesty wskazujące na znaczną zażyłość z małżonką, to kiedy ona próbowała odpowiedzieć mu tym samym, stawał się znowu grubiański i oschły. Wtedy Marianne zasypiała zapłakana myśląc, jak długo jeszcze można znosić odtrącenie i upokorzenie niechcianej miłości.

 

[msz],[ah]

Marianne

Marianne de Ouverkerck cała była czekaniem. Czekaniem na właściwego mężczyznę. Czekanie stało się stanem…codziennym, nieodmiennym towarzyszem jej samotnych dni i nocy. Czekanie stawało się…celem. „Odpowiedni mężczyzna” – odpowiedni dla niej mężczyzna – to zapewne słowa, które jako pierwsze usłyszała w życiu.… I wciąż to pytanie: – Ach, czy znajdzie się dla niej odpowiedni kandydat na męża…? Bo też Marianne miała wszystko, o czym tylko mogła zamarzyć panna na wydaniu, poczynając od dobrego nazwiska, które nosiło przed nią jedenaście pokoleń flamandzkich mieszczan, wzbogaconego jeszcze pozycją i stanowiskiem jej ojca, który nieprzerwanie od lat dwudziestu – i zapewne dożywotnio – pełnił funkcję burmistrza Ouwerkerk w Zelandii. Rodzinna fortuna, mająca odzwierciedlenie w jej sutym posagu, pozycja i rozległe stosunki jej ojca, obycie w towarzystwie, niewątpliwa uroda, znajomość sztuki czyniły z niej partię atrakcyjną i w towarzystwie panowało przekonanie, że to ptaszę szybko opuści rodzinne gniazdo. Rodzina jednakże uważała, że nie ma się z czym śpieszyć. Że odpowiedni kandydat na męża jeszcze się nie nadarzył. Każdemu brakowało – a to splendoru, a to wyglądu, a to obycia, nie mówiąc już o majątku i koligacjach. Marianne serce wyrywało się wprzódy do każdego możliwego adoratora, jednakże rozsądek i trzeźwy osąd ojca, oraz wysokie oczekiwania matki co do osoby przyszłego zięcia sprawiły, że i ona zaczęła widzieć – od pierwszego wejrzenia rzuconego szybko spod opuszczonych rzęs – w kolejnych kawalerach te same wady, które później, w rodzinnych dyskusjach (do których jej nie dopuszczano, a które podsłuchiwała z ukrycia) podnosili rodzice. Ich wymagania podnosiły jej własne. -Nie śpieszmy się, córeczko – mawiał ojciec, któremu zza pleców potakiwała matka – odpowiedni dla Ciebie mężczyzna jeszcze się pojawi…. Nie spieszyła się więc, czekając. Dni upływały jej na grze na fortepianie, spotkaniach w towarzystwie, na wyszywaniu. Jej skóra przybladła i przestała okrywać się rumieńcem oczekiwania przed nadejściem każdego nowo asygnowanego gościa, który chciał złożyć jej uszanowanie. W jej myśli wkradła się dewocja. Czekała. Czekała wciąż, ale bez niecierpliwości która towarzyszyła jej początkowo, gdy wprowadzono ją w towarzystwo. Czekała bez porywów niepotrzebnej nadziei, że to właśnie on zasiądzie obok podczas corocznej inauguracji wagnerowskiego festiwalu w Bayeruth, nie rozglądała się za nim wśród morza kuracjuszy Baden-Baden, ani w pozbawionym ozdób surowym zborze. Wiedziała, że zdarzy się to, co zdarzyć się musi, że mężczyzna odpowiedniej pozycji i klasy musi istnieć i musi przyjść wprost do domu jej rodziców by poprosić o jej rękę, w przeciwnym razie okrutną karą Bożą, na którą przecież nie zasłużyła, byłoby oczekiwanie nań tyle czasu, tyle operowych sezonów, tyle wizyt u wód, tyle dzwonków u wejściowego portalu, z sercem usychającym z tęsknoty za miłością, z dłonią, która ściska drugą dłoń, by nikt nie zobaczył jak drżąca jest i spragniona dotyku.

[msz],[ah]

Edmund Raniszewski

Edmund Raniszewski nie mógł się już doczekać tego dnia, gdy przejmie ojcowską praktykę. Właśnie ukończył był studia prawnicze i trwał w przekonaniu, że w każdej sprawie poradzi sobie z powodzeniem. Często przyglądał się krytycznie ojcowskim poczynaniom, nie rozumiał, czemu ojciec zwodzi swoich klientów obiecując im powodzenie w sprawach, które on sam, przez rozum i dotychczasowe doświadczenie, uznawał za przegrane. On by takich spraw się nie imał. Śpieszno mu było do wielkich wygranych, spektakularnych zwycięstw, do brylowania na sali sądowej, na którą go ojciec dotąd nie wpuszczał, nawet jako substytuta, do konfrontacji z pełnomocnikiem drugiej strony i do zmiażdżenia przeciwnika siłą swojego wywodu. Nadawał się do tego fachu, to prawda. Pewny siebie i elokwentny, ze świetną pamięcią i zdolnościami matematycznymi, które znakomicie ułatwiały logiczne rozumowanie, był już gotów przejąć schedę po ojcu, dziadzie i pradziadku: od trzech pokoleń świetnie prosperującą kancelarię adwokacką przy samym Rynku, niedaleko sądu grodzkiego i siedziby towarzystwa ziemiańskiego, gdzie zwykł był zachodzić na jednego ojczulek po szczególnie udanym dniu, kiedy wygrał, co mu się, zdaniem Edmunda, zbyt rzadko zdarzało. Edmund nie pojmował jeszcze, że nie sztuką jest wygrywać na pierwszej rozprawie, lecz utrzymać klienta na gaży i brać wynagrodzenie za prowadzenie sprawy, a nie za jej powodzenie. Że klient potraktowany dobrze, nawet jeśli przegrał, wracał pełen nadziei prosząc o wniesienie apelacji i na nowo nabijał staremu kiesę. Edmund… za dużo miał w sobie pychy by to zrozumieć. Od dziecka był najlepszy we wszystkim co robił, zwłaszcza w tańcach zdumiewającym wykazując się wdziękiem i lekkością. Chciał tańczyć w balecie, na co mu ojciec, konserwatywny i staroświecki, nigdy by nie pozwolił, więc z równą pasją wszedł w studiowanie prawa, którego niuanse przypominały mu czasem baletowe pas. Edmund nie znał… smaku porażki, nie umiał właściwie ocenić swych sił wierząc, że każdą sprawę, jakiej się tylko podejmie – doprowadzi z sukcesem do końca. Nie wiedział jeszcze, że tylko ten, kto zna gorycz przegranej, szanuje przeciwnika na sądowej sali miast nim pogardzać, więc szybko narobił sobie wrogów w palestrze, wśród których mecenas Pastuszko, człowiek niskiego stanu i podłej kondycji, wybijał się na czoło jako ten, który przegrywał i wygrywał z równą zaciętością, zawsze doprowadzając pełnomocnika strony przeciwnej do wciekłości. Nawet jeśli bowiem Pastuszko przegrał w pierwszej instancji, na swoje obracał wyrok w apelacji. Jego to wyzwał na pojedynek buńczuczny Edmund po swej pierwszej przegranej sprawie, gdy Pastuszko wychodząc z sali sądowej szepnął „Przegrał pan mecenas nie z braku dowodów, ale przez własną głupotę”. I pojedynkował się z nim pewnego marcowego ranka, przekonany, że tylko krwią da się tę podwójną zniewagę – przegraną i obelgę – zmazać, i poległ, zdumiony że przegrał po raz trzeci, padając z półobrotem tak wdzięcznym, jakby tańczył, po strzale tak trafnym, że nie zdążył nawet pomyśleć o matce, że śpi jeszcze, ani o ojcu, że do końca dni swoich będzie żałował, iż nie wysłał Edmunda na studia baletowe do Wiednia, by go przed tą przedwczesną, niepotrzebną śmiercią ochronić.

[msz],[ah]

Marysia

Świat Marysi Jaubertówny – pensjonarki w szkole powszechnej w małej mieścinie u podnóży Le Perreux-sur-Marne, świat Marii Jaubert, uczennicy w Nauczycielskiej Szkole Wyższej i świat mademoiselle Jaubert w Sankt Petersburgu to trzy różne światy, choć ten ostatni nie zaistniałby bez żadnego z poprzednich. W tym pierwszym jako dziewczynka łyskała białymi łydkami spod niepodłużonej jeszcze sukienki i śmiała się z koleżankami robiąc psikusy nauczycielce młodszej klasy, zamiatała izbę, słała łóżka, nosiła wodę ze studni i szyła w migoczącym świetle zawsze zbyt wysoko zawieszonej naftowej lampy robótki na kolejne zaliczenia myśląc, że dyplom nauczycielski pierwszego stopnia otworzy przed nią drzwi do dalszej nauki i wielki świat stanie przed nią otworem. Wielki świat jednakże okazał się być pensją u pani Flaubert, niegodziwej i brzydkiej kobiety wiernej swemu bretońskiemu czepcowi od świtu do zmierzchu, łupiącej z ubogich dziewcząt po 15 franków tygodniowo za wąskie łóżko w jeszcze węższym pokoju, tak ohydnym i zimnym, że woda zamarzała w miednicy gdy wstawały się myć nad ranem, w mdłym świetle marcowych poranków przed wyjściem na zajęcia, na których uczono je geografii, rachunków i literatury na przemian z lekcjami o sztuce i wykładami na temat etykiety. Wkuwając nocami greckie słówka, ucząc się nazw przylądków i kolejności podawania do stołu win, które znała tylko z nazwy, nigdy ich nie próbując, Jaubertówna powtarzała sobie, że gdy ukończy szkołę wyższą, z dyplomem nauczycielskim drugiego stopnia, świat dając jej rodzinę i dzieci z naddatkiem zapłaci jej za lata nędzy i upokorzeń. I tak też się stało, choć zapłata przyszła w zupełnie niespodziewany sposób i w zupełnie innej walucie, niż Maria Jaubert mogła się spodziewać, gdy wyszła z licho ogrzewanego wagonu kolejowego na peron w Sankt Petersburgu i struchlała od mrozu, którego nigdy nie zaznała w rodzinnej Francji, mrozu przejmującego do kości za jednym oddechem, mrozu, który potrafił trzymać pięć miesięcy w roku. Przyjechała jako bona i nauczycielka do hrabiostwa Sarnow, by zakrzewić poprawną wymowę i nienaganne maniery pięciorgu ich dzieciom, z których starsze paplały już strasznie zmanierowaną francuszczyzną, a najmłodsze ledwie odjęto od piersi mamki. Mademoiselle Jaubert, jak się do niej zwracano, stała się dla całej piątki kimś więcej niż tylko opiekunką. Otoczyła je nauczycielską uwagą i pieczą, ale – ponieważ była to jej pierwsza nauczycielska posada – dała im także prawdziwie czułą uwagę i miłość, której od swej pięknej i wiecznie nieobecnej matki otrzymać nie zdołały. Mademoiselle Jaubert stała się powierniczką ich myśli i uczuć, do niej biegły więc z każdą skargą i cierpieniem, czy to z powodu obtartych kolan, czy pierwszych miłosnych zawodów, do niej ciągnęły wieczorami ze strachu przed ciemnością i jej powierzały swoje tajemnice. Traktując swą pracę początkowo jak przerywnik na drodze do udanego zamążpójścia, z czasem mademoiselle Jaubert stała się zastępczą matką dla tej złaknionej uczuć gromadki. To ona widziała ich pierwsze kroki, kolekcjonowała ich mleczne zęby, ich sztychy i pierwsze próby haftu, to na jej oczach z pulchnych cherubinków wykształcili się ci młodzieńcy i te panienki, którzy teraz, w miękkim świetle późnego popołudnia, biegali jeszcze po parku, gdy zasiadłszy z fotelu na werandzie i pozwalając przeschnąć świeżo umytym włosom patrzyła na nie pełnym czułości wzrokiem myśląc, że choć jej łono jest puste, jej serce pełne jest miłości i że ta biegająca po parku piątka to jej rodzina – to jej dzieci – nie z krwi, ale z serca, przywiązane do niej tymi więzami, które silniejsze były niż więzy krwi – więzami wzajemnej miłości.

 

[msz],[ah]

Absynth

Kiedy – jak Wilhelmina Hoger – prowadzi się wyszynk, czasu na to, by w spokoju napić się jednego ze stojących na barze trunków jest zawsze za mało. Można ukradkiem wychylić łyk czegoś mocniejszego by się wzmocnić po wyjątkowo trudnym dniu lub upić łyk piwa w dzień wyjątkowo gorący, ale na to, by delektować się smakiem schłodzonego trunku … trzeba szczególnie zasłużyć. Dla Wilhelminy dniem takim był zawsze Wielki Piątek. Szynk „Unter dem Hirsch” był wówczas zamknięty, wszyscy w Oberstetten w tym dniu bowiem przeżywali bądź to mękę Chrystusa w pobliskim kościele, bądź to mękę trzeźwości we własnych domach. Dla Wilhelminy ten dzień był jednak prywatnym rajem. Nie sprzątając, czym narażała się na obmowę sąsiadek, siedziała tego dnia w półcieniu szynkwasu, przy piecu, albo też – jeśli Wielkanoc wypadła w kwietniu, gdy na dworze już ciepło – na tylnej werandzie ocienionej przez winorośl wypuszczającą już pierwsze liście, a na stoliczku obok stawiała butelkę absyntu – zawsze od „Domácí A Zahraniční Obchod Z. Havlik” i sączyła go aż do wieczora. Pierwszą szklaneczkę wypijała zawsze rozcieńczoną lodowatą wodą, od której absynt stawał się mętny i zmieniał kolor ze szmaragdowego na miętowy. Trunek pozostawiał na języku smak goryczy, od piołunu, ohydny, gorzki smak, który – jak sobie tłumaczyła – był tym samym smakiem, który czuł Chrystus konający, gdy mu gąbkę tak nasączoną podano. Tym sposobem uznawała za rozliczone swoje obowiązki względem Boga w tym szczególnym dniu. Kolejne szklaneczki wypijała więc już na słodko, przelewając zimną wodę przez cukier na łyżeczce, której słodkie krople osładzały absynt. Była to chyba jedyna osłoda jej surowego życia, a gorzki posmak, który alkohol pozostawiał na języku, łączył się z goryczą jej wspomnień. Pijąc kolejne kieliszki myślała najpierw o matce, której nie pamiętała, a potem o Wilhelmie Pfeifferze, ojcu, po którym odziedziczyła imię, a potem i szynk, gdy znalazła go pewnego dnia rano, martwego, za szynkwasem. Potem o Ottonie Hogerze, swym mężu, wdowcu i weteranie wojennym, którego równie prędko jak poślubiła, by samotnie nie prowadzić wyszynku, pochowała na miejscowym cmentarzu tocząc jeszcze wojnę o zachowanie majątku z jego dziećmi po Marianne Krutzbach. Obroniwszy co swoje, prowadziła szynk jak umiała, stojąc za barem po szesnaście godzin, pokrzykując na podkuchenną, z czasem rządząc coraz twardszą ręką w tym małym królestwie, z dziesięciu złożonym ław i pięciu stołów, przy którym codziennie hojnie rozdawała napitek i jadło potrzebującym, ale nigdy na borg, nauczywszy się wypychać za drzwi silnorękich, którzy szukali zwady i tych, którym już wódka sklejała powieki. Jej dzieci, równie przypadkowe co ich ojcowie, rozpierzchły się po świecie i pijąc w Wielki Piątek, wznosiła toasty za ich zdrowie, wzywając je po kolei po imieniu, nawet nie wiedząc, czy żyją jeszcze, poczynając od pierworodnego: za twoje zdrowie, Michael, za wasze: Heike i Uschi, i twoje, Hänschen…. Tylko tego jednego dnia w roku pozwalała sobie na wspomnienia, na przywołanie pamięci tych, którzy odeszli. Gorycz absyntu zalewała jej serce, a słodycz cukrowego syropu łagodziła wspomnienia pozwalając jej zasnąć – ten jeden raz w roku – nie ze zmęczenia, ale ukołysaną absyntem i wspomnieniami, które ulatywały w sobotni poranek, gdy z pękającą od bólu głową stawała za barem czekając na pierwszych, spragnionych gości wiedząc, że kto żyw, zechce się schłodzić kuflem piwa po wczorajszych torturach trzeźwości.

 

[msz],[ah]

Irmina

Irmina Havlikowa, córka Zdenka Havlika, znanego kupca morawskiego, który był ożenił się w dość młodym wieku z Jahodą Potenkovą. Jahoda była od niego (co stanowiło tajemnicę poliszynela) o dobre 10 lat starsza, oficjalnie jednakże różnica wieku między nimi nie była aż tak duża. Zdenkowi rozbieżność ta w żadnej mierze nie przeszkadzała, a to dla kilku powodów. Po pierwsze; będąc majętnym z domu stanowił nie lada partę dla panien na całej Morawie, a nawet i na Spiżu. Po drugie; odkąd skończył 13 lat zaczęły mu się podobać niewiasty dojrzałe, a więc dwudziesto – i więcej letnie. Po trzecie; gdybyż mu się one znudziły (mówimy tu o chwili, gdy Zdenek jest w wieku 17 lat), mógł przecież skorzystać z usług jednego z praskich zamtuzów lub tez postarać się o kochanicę, która zręcznie załata zranioną duszę ciału dając przy tym niebiańskie rozkosze…
Jak się rzekło, ze związku Zdenka i Jahody zrodziła się Irmina. Cudne to dziewczę tak owładnęło było swoim ojcem, że ten gotów zostawał przekazać jej cały swój majątek, niemały przecież. Irmina będąc jedynaczką opływała we wszelkie dobra, o jakich tylko mała dziewczynka zamarzyć może, nie oznacza to jednakże, że wyrosła na próżną i zadufaną w sobie pannicę. Przeciwnie – odebrawszy staranne wykształcenie jęła parać się handlem wraz z ojcem, doprowadzając tym samym firmę do niebywałego rozkwitu. Któż w tamtym czasie nie słyszał o „Domácí A Zahraniční Obchod Z. Havlik”? Firma ta miała rozliczne kontakty nie tylko w CK imperium europejskim, gdyż mackami swymi sięgała do dalekiej Azji, a nawet do Ameryki Południowej. To właśnie dzięki obrotności Irminy, jej znajomości świata oraz ogólnej wiedzy i niebywałej wręcz intuicji nabycie butelki absyntu w, dajmy na to, Bogocie, wcale nie było zadaniem aż tak trudnym do wykonania. Panna Havlikowa oddając się z całą namiętnością pracy pełnej wyrzeczeń i poświęcenia, nigdy przy tym nie zapominała, iż jest wielce urodziwą niewiastą i dumnie, acz nienachalnie ze swoją urodą się obnosiła…

 

[msz],[rs]

Alicja

Alicja Komaniecka literaturę francuską przedkładała ponad wszystko. Każdą chwilę poświęcała książkom, nieustannie sprowadzanym za pośrednictwem księgarza Georgesa Servière wprost z Paryża na jej bezpośrednie zamówienie. Stroniła od ludzi i w jakimkolwiek bądź miejscu i o dowolnej porze można ją było napotkać – wielkooką, o urodzie subtelnej i białych dłoniach, w kapeluszu z szerokim rondem chroniącym od słońca, z tomem opartym na kolanach, w skupieniu przewracającą stronnice. Nade wszystko uwielbiała poezję, składanie rymów, wzniosłe deklaracje i czułe słowa wyobrażając sobie, że do niej są kierowane. Odkładała wówczas książkę na kolana a jej wzrok… rozmarzony… błądził po horyzoncie nie widząc ani jednej rzeczy naprawdę, w wyobraźni za to mając tego młodzieńca, który by dla niej takie rymy składał i takie czułe słowa szeptał….. Mąż jej, Donaty Komaniecki, towarzyski, brzuchaty i rubaszny, był jej całkowitym przeciwieństwem. Znamienity prawnik, asesor w Kowlu, równie dużo czasu spędzał nad papierami sądowymi i dokumentami oraz zeznaniami świadków, co jego żona na czytaniu, nie dziwi wiec, że małżonkowie – większość czasu spędzając oddzielnie – dzieci wspólnych nie doczekali się wcale. W towarzystwie szeptano jednak, że asesor Komaniecki po szczególnie męczącym dniu wychodził z kancelarii obciągając surdut na pokaźnym brzuchu i poprawiając zawadiacko wąsa szukał prostszego towarzystwa, niż jego małżonka. Puste śmiechy i krotochwilne żarty, lubieżne zabawy na tyłach karczmy zajmowały mu wieczory. Żony i córki parobków, proste i przaśne, w poszarzałych falbankach i pocerowanych kształciuszkach chwytały go za serce i przyrodzenie urodą wulgarną jak maki i swoim prostym zapachem. Jedne pachniały polem i ziemią, inne drożdżami od piwa, a jeszcze inne ługiem. Były to córy tej ziemi, tak naturalne i powolne swym instynktom, a przy tym tak silne, że zdarzało im się wynosić go wzwyż na swoich silnych, chłopskich nogach, gdy szczytował. Wracał wtedy do domu w wyśmienitym humorze podśpiewując i zasypiał spokojnie, chrapiąc miarowo w takt kolejnych zwrotek grających mu w głowie, a jego małżonka po wtarciu w dłonie pomady o zapachu damasceńskiej róży, tak subtelnym i trwałym, że zdawała się być na zawsze zapachem jej skóry, nie spała do pierwszego świtania utyskując w myślach na ojca, sędziego de Tramecourt i zachodząc w głowę, czemu ją – tak wrażliwą na piękno, tak subtelną i tkliwą, tak wykształconą i delikatną, oddał ojciec temu opasłemu wieprzowi, którego znajomość francuskiego pozwalała jedynie na tyle, by zanucić parę co bardziej sprośnych zaśpiewek i który nigdy nie ofiarował jej ani jednego wiersza. I czytała aż do świtu marząc wciąż o wiotkim młodzieńcu, który by jej do stóp złożył swe serce niewinne i czyste, który by par excellence jej ofiarował swoje życie (grożąc samobójczą śmiercią, gdyby go odtrąciła), a wszystko to w czułych jambach, anapestach, trochejach i na dodatek w najczystszej francuszczyźnie, do jakiej, bądź co bądź, przywykła.

 

[msz],[ah]

syn Gertrude von Steuerbach

Dziecko spoczywające w ramionach Gertrude von Steuerbach było jak prezent od niebios. Wymodlone i wyczekane jak żadne inne, ono jedno przeżyło po porodzie na tyle długo, bo móc zostać uwiecznione przez fotografa w ramionach dumnej matki. Ileż nadziei złożono na tę biedną główkę! Ile oczekiwań wlano w to dzieciątko, które podobnie jak jego starsi bracia i siostry urodziło się blade i bez tchu, i tylko dzięki zabiegom akuszerki rozpłakało się głośno i żałośnie, że je na tym świecie klapsami przywitano…. Ojczulek Steinhoff ochrzcił był je od razu, w obawie że zejdzie, jak ci starsi, płodzeni bez umiaru przez barona Steuerbacha, którym rychło po chrzcinach wyprawiał pogrzeby małe i ciche, mokre od łez baronowej, wspartej na ramieniu małżonka gotowego, by wprost z pogrzebu iść do jej sypialni i płodzić nowego dziedzica. Ileż marzeń kumulowało się nad tym dzieciątkiem, które miało już przyszłość zaplanowaną od dnia narodzin aż do śmierci, jako ułożony panicz, przyszły dziedzic, wychowanek Akademii, pruski żołnierz, przykładny obywatel ziemski, ożeniony z najposażniejszą panną z najlepszego rodu, koniecznie z własnym „von” przed nazwiskiem i co najmniej siedmioma książętami wśród przodków po mieczu! Ileż oczekiwań ojcowskich niespełnionych, ileż nadziei matczynych! Jakież mocne to przekonanie, że oto na świat przyszedł godny dziedzic rodu tak dawnego, że w Rzeszy zawsze był jakiś von Steuerbach, książę czy baron, majętny i niezłomny, o silnej pięści i odwadze legendarnego Zygfryda…. i zawsze miał on synów, równie stalowych i niezłomnych, ci zaś mieli synów…a oni – synów…..i tak po wsze czasy było i być miało…. Skąd mogli wiedzieć, że ten syn – jedyny, który przeżył swe własne przyjście na świat, a potem bez chorób przeszedł dziecięctwo i dożył swego wieku młodzieńczego nie będzie nosił żadnej z wyniosłych cech swoich praprzodków? Że będzie dzieckiem nieśmiałym i zahukanym, chłopięciem uroczym jak panienka i równie delikatnym? Skąd mogli wiedzieć, że – dojrzewając – okaże zepsucie aż do szpiku kości, a jego krepdeszynowe krawaty, subtelne dłonie, zamiłowanie do poezji a nie do walki uczynią powszechnym także i to podejrzenie, że chłopców woli od kobiet? Skąd Gertrude von Steuerbach i jej małżonek Sigmund mogli wiedzieć, że tyle rozczarowań i hańby czeka ich jeszcze zanim ich syn opuści dom rodzinny zostawszy przyłapanym z chłopcem stajennym, młodym Jurgenem, w sytuacji tak bardzo niedwuznacznej, ze nawet matka zrozumiała jej wymowę?! Skąd mogli wiedzieć, że radykalna ojcowska decyzja, by posłać go do Akademii jest zsyłką wprost do jaskini rozpusty, marzeniem spełnionym i przekleństwem jednako, gdzie takich jak on życie karało i nagradzało jednocześnie stosunkami wyłącznie z innymi kadetami, choć niekoniecznie tymi, który by się sobie samemu wprost wybrało…. Skąd mogli wiedzieć, jak wielkim błędem będzie wyrzeknięcie się go, zanim umrze na wstydliwą chorobę mając lat zaledwie 23, nie spłodziwszy potomka, przez co ród von Steuerbach, tradycje i etos przekazywane przez pokolenia, zaginą na zawsze, bo nie ma wśród żyjących nikogo, kto mógłby nosić to dumne nazwisko?

 

[msz],[ah]

Widząca Zofia

Zofię Brońską nazywano Widzącą Zofią od czasu, gdy w wieku lat dwunastu podczas niewinnej gry w serso doznała pierwszego objawienia i z krzykiem upadła na trawę krzycząc „Gore, gore!”. Sądzono z początku, że upał zaszkodził jej nadto, służba szybko przeniosła ją więc do chłodnej alkowy, gdzie zanosząc się płaczem opowiedziała matce tę wizję, która odbiła się gorejącą pieczątką na wewnętrznej stronie jej powiek właśnie w chwili gdy miała zręcznie podbić kręcące się kółko i zdobyć kolejny punkt. Zofia wyznała matce, że widziała ojca niczym płonący sztandar, a za nim płonące stodoły i wozy w ogniu. Na nic zdały się tłumaczenia matki, że sen-mara, Bóg-wiara, na nic zdało się obieganie stodół z dzwonkiem loretańskim przed każdą burzą, gdyż już następnego miesiąca stało się to, co stać się musiało, gdy piorun z niebieskiego nieba trafił w stodołę pełną siana świeżo z pół zwiezionego, siana tak suchego po tym błogosławionym, ciepłym lecie, że zajęły się natychmiast także wozy, wtaczane kolejno i stojące u szeroko rozwartych wrót. Jej ojciec próbował ratować zwierzęta, dobytek i parobków, na próżno jednak, wszystko z nim samym bowiem w jednej chwili w ogniu stanęło i spłonęło. Zofia stała u ganku, niezdolna do żadnego ruchu i widok ojca konającego w płomieniach, coś jej widać uczynił w głowie, od tego dnia bowiem przez długi czas nie mówiła o swoich wizjach nikomu. A że je miała, świadczyć mogły krzyki rozlegające się co i rusz, czasy nastały bowiem niespokojne. Jej oczy stawały się wówczas białe i przejrzyste, jakby widziała rzeczy na wskroś. Nie wychodząc ze swej alkowy, Zofia przewidywała wojny i sojusze, powstania i zsyłki, samosądy i paktowanie, wszystko co działo się w świecie dalekim i bliskim. Czasem do spełnienia jej wizji nie mijał dzień, czasem po kilku latach dopiero spełniały się najcięższe proroctwa. Z początku mówić o wizjach nie chciała uznając widać, że je swoimi słowy przywołuje, że wypowiadając je na głos ściąga nieszczęścia na tych, których w nich ujrzała. Z czasem jednak zrozumiała, że nie mówiąc, nie tylko nie uchroni bliskich przez nieuchronnym, a milcząc – nawet ich nie przestrzeże. Znosiła więc w milczeniu objawienia przyszłych klęsk mocarstw i upadku ówczesnego porządku. Znosiła konanie żołnierzy wiedzionych do boju w takiej masie, że nie rozróżniała nawet mundurów. Ale gdy pod powiekami pojawiali się jej najbliżsi….rodzina, przyjaciele z sąsiednich dworów, szlachta-ziemianie, ci, którzy jeszcze ostali się na tej ziemi…..czuła się powołana do działania. Nie umiała ująć swych wizji z jeden system. Niektóre przychodziły we śnie, inne w dzień biały, w pełnym słońcu. Czasem widziała wyraźnie ludzi, których miały dotknąć i wiedziała, co im się stanie, a czasem tylko dławiło ją niewyraźne przeczucie, że musi przestrzec….jak dziś rano – przed czymś dalekiego kuzyna widzianego raz ledwie na rynku w Wilnie przed pięcioma laty. – Trzeba mi jechać – mówiła wtedy z westchnieniem, powolna swemu losowi tej, która ma przestrzec, ale nic więcej zrobić nie może. Wyruszyła więc z Glebowisk do nieodległego wszak Kowla, ale do kuzyna zajechała nie w porę. Bawił bowiem u niego fotograf, niejaki pan Dziewgałło, człek sprytny i magik nie lada, który utrwalał ludzkie sylwetki dla potomności – lepiej i wyraźniej – dodał kuzyn Leon, człowiek zafascynowany nowoczesnością – niż jej wizje niejasne i tylko dla niej jednej widoczne. Kuzyn wybierał się był z nim do Wilna właśnie, by tam, w owocnej spółce, do której miał on sam wnieść stosowny majątek, a Pan Dziewgałło – bezcenne swe umiejętności – uwieczniać śmietankę wileńskiego mieszczaństwa, kwiat młodzieży wybierający się na Akademię, dzieci dopiero co rozkwitłe, i wdowy-matrony, ku uciesze utrwalonych i zarobkom własnym, obficie – jak to sobie Leon wyobrażał – płynącym do ich wspólnej kiesy. – Świetlaną mi przyszłość wieszczaj, kuzyneczko – winszował sobie zacierając ręce i na dowód na tego, że fotografia więcej może niż jej wizje niepewne i mgliste, posadził Zofię, niemalże na siłę, zdrożoną, chłodzącą się wachlarzem od upału, przed obiektywem Dziewgałły, który jął się przymierzać do zdjęcia jej podobizny. I wtedy to znowu nadeszło, oczy Zofii rozjaśniły się i zajrzały w przyszłość, gdzie zobaczyła i kuzyna Leona, i pana Dziewgałło konających od noży zbójców – bandy siepaczy i zamarła na przepisowe dziesięć sekund, gdy pan Dziewgałło zdejmował jej portret, z tym obrazem pod powiekami, trwalszym niż fotografia, jak kuzyn Leon charcząc, pluje krwią ostatnią i osuwa się na ziemię obok konającego fotografa, któremu konwulsyjnie, w ostatnim skurczu, drżą na nogach wysokie buty.

 

[msz],[ah]

Laura Modeszyńska

Lata żałoby nauczyły Laurę Modeszyńską pokory wobec losu, który hojną ręką daje, a jeszcze szybciej – zabiera to co dał, właśnie w chwili, gdy serce zdążyło się przyzwyczaić do kochania. Jednych zabrało powstanie, inni zapadli się w śniegach Syberii. Jeszcze innych zmogły choroby. Żaden mężczyzna nie umierał ze spokojnej starości w tym zaścianku oddalonym od świata, dla którego biło jej serce. Laura z początku opłakiwała tych, którzy zginęli i czekała na powrót tych, którzy odjechali na zsyłkę. Przez pierwsze lata z jednaką cierpliwością spoglądała na drogę prowadzącą do dworu, jak i pielęgnowała groby. Z pokorą przyjmowała swój los: córki, żony, kuzynki i stryjenki zabitych powstańców i sybiraków, ponieważ tak ją wychowano: w miłości do ojczyzny, która najwyższych domaga się ofiar za swoje wyzwolenie. Z czasem jej nadzieja na powrót tych, którzy odjechali, przygasła, a pamięć po tych, którzy zmarli – okryła się mgłą, zza której wyglądali, coraz bardziej niewyraźni, z rozmazanymi rysami, nie utrwaleni na fotografii, z rzadka tylko sportretowani przez marnego malarza. Etos umiłowania ojczyzny zastąpiła pragmatyczna walka o utrzymanie majątku i przekonanie, że Konstantego należy uchronić przed podobnym losem. Tylko dlatego walczyła, trwała, godziła się – dla niego. Konstanty. Ciemnowłosy jak ona, o świetlistych oczach swego ojca i jego promiennym uśmiechu, był światłem jej życia. Trzeba go było chronić, każdym kosztem, także oddalenia, przed patriotyzmem i polityką, dwoma przekleństwami, którymi naznaczona była ta ziemia, które sączyły się, jak zgubny jad, do głów i serc młodych chłopców, każąc im roić kolejne powstanie. Gdy wyjeżdżał za wielką wodę z biletem trzeciej klasy na okręt, który miał nigdy nie dopłynąć do portu przeznaczenia, Laura żegnała go w przekonaniu, że ten wielki, daleki świat da jej synowi schronienie lepsze niż ściany jej dworu, że wyżywi go lepiej niż te ziemie co trzy lata odłogowane w równym rytmie, że otworzy go na życie inne niż tylko walka z zaborcą i podstępne knowania, że pozwoli mu – żyć. Ale jej spokój i przekonanie, że dobrze zrobiła organizując tę podróż, minęły gdy tylko opuścił dom. Siadywała od tej pory, dziwne bezczynna i zamyślona w fotelu na werandzie, gdyż jego odjazd uczynił w jej sercu wyrwę większą, niż wszystkie dotychczasowe śmierci i odejścia. Zwijała w dłoni chusteczkę, zaciskała palce na materii sukni czując, jak wielkie fale zalewają pokład, zanim jeszcze przyszła ta straszna wieść. Właśnie wróciła z majówki u rozstajnych krzyży oddawszy, jak co dzień, Konstantego pod opiekę Najświętszej Panienki i znów siadła w swym fotelu obracając w dłoni łodygę białego, pysznego tulipana. Świat pełen był ptasich treli, niebo wysokie i jasne nie zapowiadało dziś burzy, a kwitnące jabłonie wyglądały jak panny u pierwszej komunii. I wtedy na drodze do dworu ujrzała Lura czarnego posłańca na koniu. Kwiat z jej dłoni opadł bezwładnie na podołek, świat ściemniał przed jej oczami i na zawsze już oślepła na całe to piękno, na tę biel i na zieleń, a jej serce obróciło się w kamień.
[msz],[ah]

Krawczyński

Nie było w ówczesnym towarzystwie bardziej zepsutego młodzieńca, niż młody Krawczyński. Bogaty, wykształcony, światowy, pędził życie na zjednywaniu sobie kolejnych kobiet, które następnie wykorzystywał i porzucał. Nie krył się z tym bynajmniej, a jego niechęć do nich, głoszona wszem i wobec, by nie rzec wręcz: mizoginia – w niepojęty sposób przysparzała mu jeszcze popularności i wzbudzała zainteresowanie u kolejnych szwadronów młodych panien, które mając silny kościec i odebrawszy staranną edukację, także w sprawach związanych z moralnością, uznawały się za godne jego rywalki w grze , w których stawką okazywało się być…ich zepsucie. Każda z nich uważała, że to jej właśnie się powiedzie, że to jej się właśnie uda tego młodzieńca okrutnego i płochego w uczuciach aż do granic wyrachowania wepchnąć z powrotem na drogę cnoty, usidlając go przy okazji (do czego skłaniała je także myśl o jego bajońskim majątku). Przegrywały tę walkę z kretesem, nie człowieka miały bowiem za przeciwnika, lecz stworzenie bez czci i bez serca, a właściwie z sercem w lód odmienionym, które jeno ból zadawać umiało. Panicz Krawczyński jedną tylko kobietę w życiu ukochał, a to swoją matkę, cudowną istotę o długich rzęsach i subtelnym uśmiechu, którą w wieku lat 14 odebrała mu choroba śmiertelna i nagła. Wszystkie uczucia które był żywił do niej, miłość i poczucie bezpieczeństwa spłonęły czarną pozostawiając po sobie pożogę i czysty płomień nienawiści do każdej z kobiet, która choć trochę – uśmiechem czy okazaną czułością – mogła przypomnieć mu matkę. Aby się odpłacić za swoje cierpienie, za swój zawód, za swoją samotność, za to że go zostawiła wtedy gdy jej – stając u progu dojrzałości – potrzebował – mścił się każdej kobiecie, która była na tyle naiwna, by go chcieć pokochać. Odwdzięczał się tym młodym kobietom od lat i z naddatkiem. Czas się go nie imał, mimo lat bez mała trzydziestu wciąż wyglądał jak młodzik, a jego pozycja, nazwisko i stojące za nim pieniądze wespół z niepokojącą urodą przysparzały mu wciąż popularności w tych samych kręgach, z których wywodzili się jego rodzice. Siał jednak niezdrowy ferment w towarzystwie, bałamucąc młodziutkie dziewczęta dopiero co wkraczające na salony, i najświeższe zrywając pączki, psuł je swoimi obietnicami wiecznej stałości, których nigdy, przenigdy nie spełniał. Płakały potem nocami, choć je przestrzegano, w ciemności swoich sypialń, upokorzone najgorszą udręką: udręką wykorzystanej i odrzuconej miłości, złorzecząc mu i modląc się, by cierpiał jak one. Żadna z nich nie wiedziała, nie przypuszczała nawet, że w noc pożegnania, gdy odtrącał je, pełne nadziei oczekujące oświadczyn, gdy wyszydzał ich zaangażowanie i wiarę w jego odnowę, we wspólne życie – płakał bez łez, aż do świtu, tuląc do serca medalion z profilem matki, pytając bezgłośnie dlaczego, dlaczego go zostawiła, dlaczego nie umie już kochać, dlaczego jej odejście uczyniło go tak nienawistnym wobec wszystkich innych kobiet stąpających po ziemi.
[msz],[ah]

Konstancja Janowska

Nie masz pomiędzy katolikami gorliwszej chrześcijanki nad panią Konstancję Janowską! Utraciwszy męża, zesłanego na Sybir po ostatnim powstaniu, Bogu i Polsce poświęciła swoje życie. „Deo et Patriae” – powtarzała po wielokroć, fundując ochronki i czyniąc legaty dla paryskiego klasztoru sakrekerek. Zamknięta w czerń po nadgarstki, zawsze w żałobie za zniewoloną Ojczyzną, poświęcała swoje dni na poły modlitwom, na poły zarządzaniu majątkiem, który – choć okrojony – ocalony został przed reperkusjami caratu. Poranki spędzała w kaplicy ufundowanej jeszcze przez jej pradziada, Kleofasa Rudnickiego, zatopiona w żarliwej modlitwie. Jej jasne oczy, wzniesione ufnie ku górze, zdawały się świecić niebiańskim blaskiem, gdy wyprosiwszy u Pana wszystkie potrzebne na ten dzień łaski i powierzywszy Najwyższemu wszystkie wczorajsze troski szła ku dworowi. O tej porze modlitewnik w jej dłoni, ofiarowany wraz z osobistym błogosławieństwem przez samego sługę Piotrowego tronu – papieża Piusa, zastępował pęk kluczy, władała bowiem majątkiem znacznym, z dwunastu złożonym wsi dóbr własnych i dzierżawionych, rozciągniętych przez sto czterdzieści dwie wiorsty wokół leniwej rzeki na kresach dawnej Korony. Przejąwszy pod nieobecność męża zarząd nad majątkiem, słusznym i sprawiedliwym wyrokiem obdarzała zarządców, koniuszych i fornali, dworskich i wiejskich przychodzących po radę i zdających jej sprawozdania, tych ostatnich często wspierając jeszcze szczodrym groszem i z cicha szeptanym błogosławieństwem. Skromność, pokora i hojność jednały jej przyjaźń wśród ludu i oddanie wśród służby głoszącej, że nie masz ponad Janowską lepszej pani w całym powiecie turczańskim, a może i w całej guberni. Nawet ona sama zdawała się wierzyć w otaczającą ją legendę obrończyni słabych i pocieszycielki ubogich. Zdarzało jej się marzyć o chórach niebiańskich i o zastępach aniołów, które zstąpią z nieba by ją zabrać do Pana, gdy nadejdzie wyznaczona przez Niego godzina, a śmierć jej oznajmi rozbłyskująca w środku nocy jutrzenka i wszystkie ptaki zdziwione tym przedwczesnym brzaskiem zaczną śpiewać na chwałę Bożą. Potem jednak ganiła się za te myśli pełne pychy i leżąc krzyżem w kaplicy przez siedem kolejnych poranków z pokorą ofiarowała Bogu i ojczyźnie cierpienie i ból wywołane przez skostniałe od lodowatej posadzki członki.
[msz],[ah]

Róża

Fala gorąca, która uderzyła w Różę Lande zaraz po postawieniu stopy w Port Suez była jak zapowiedź przygody. Długa podróż, która po zejściu na ląd dla wielu właśnie się skończyła, dla niej miała się dopiero na dobre rozpocząć. Jej ojciec, przemysłowiec i przechrzta, Jan Lande, jako jeden z pierwszych odczuł skutki bawełnianego głodu wywołanego amerykańską secesją, a jego przędzalniom groziła upadłość, wyruszył więc na poszukiwania nowych źródeł dostaw, a Róża, której życzenia ojciec spełniał zanim na dobre zdążyła je wyrazić, przybyła do Afryki wraz z nim. Za nic miała organizację dostaw bawełnianej przędzy do ojcowskich fabryk w samym sercu okręgu łódzkiego, które wszak zapewnić jej miały życie na dotychczasowym poziomie. Oczyma wyobraźni wydziała już za to bogactwa starożytności, które własnoręcznie odnajduje w piaskach pustyni i tajemnicze oazy, wyrastające na obrzeżach tych piasków. Marzyła o tym, by zobaczyć majestatyczne piękno i siłę dzikich zwierząt, których nie było dane ujrzeć mieszkańcom Europy. Uznawała nawet niedogodności podróży za urokliwą uciążliwość, która z czasem, we wspomnieniach, zostanie osnuta w tyle anegdot. Niestety. Upał, zmiana klimatu, osłabienie wywołane morską podróżą tak bardzo zmęczyły tę młodą damę, że po tygodniu zapadła na gorączkę nieznanego pochodzenia. Leżała, złożona chorobą, w chłodnym wnętrzu kolonialnego domostwa, które ojciec wynajął był dla niej, pozostawiwszy Różę pod opieką służby i samotnie wyruszając w niecierpiącą zwłoki dalszą podróż i bredziła w malignie całe cztery tygodnie. Jedyne co pamięta spod zasłony mgły, to chłodne, ciemne oczy Meme, jej opiekunki i służącej i jej chłodne czarne dłonie, które taką ulgę przynosiły rozpalonemu czołu. Pamięta, jak unosiła się w gorączce, coraz dalej i wyżej, a potem wraca, słysząc nieznane szepty, zapach dziwny i obcy unoszący się znad wezgłowia i dziką, jakby tygrysią głowę wyrastającą z ludzkiego ciała, które pochylało się nad jej posłaniem w szalonym, wirującym tańcu. Ale najokrutniejsze było to, co odkryła dopiero gdy gorączka opadła. Jej piękne pszeniczne włosy, splatane w sięgające do pasa warkocze w czasie choroby ścięto, by jej ulżyć w gorączce. Ileż godzin wówczas przepłakała! Gdy ojciec powrócił, z wieloletnią umową w sprawie stałych dostaw, znalazł ją, bladą i wychudzoną, ale już dochodzącą do zdrowia. Włosy jej powoli odrastały, czyniąc jej drobną buzię jeszcze bardziej wątłą i subtelną. Na nic się zdały marzenia o potędze afrykańskich płaskowyżów, majestacie dzikich stworzeń i skarbach Maghrebu. Ojciec natychmiast zarządził powrót do Europy uznając, że półroczny pobyt u wód wzmocni jedynaczkę. Jemu samemu spieszyło się do fabryk, które – pozostawione bez jego silnej ręki i władczego spojrzenia – mogłyby przestać przynosić krociowe zyski, tak potrzebne dla dalszej opieki nad Różą, dla której ta afrykańska przygoda, co pojął poniewczasie, źle mogła się zakończyć.

 

[ah][msz]

Le Gray

Gdy Madamme le Gray zjechała ponownie do Varsovii, była wczesna jesień. Kończąc sezon występów nad Morzem Śródziemnym zdecydowała się przyjechać na polską, gościnną ziemię, by odwiedzić jeszcze swego fotografa. Czas i słońce zostawiły na jej skórze swoje pamiątki, jednak Arewienieckiemu jawiła się, jak zawsze, jako najpiękniejsza. Poza tym… on jeden znał sekrety jej duszy podczas gdy inni…poznawali tylko powab jej ciała, tę błyszczącą otoczkę, jak koncha muszli, perłową i lśniącą. Nikomu poza Karolem nie dawała dostępu do swoich myśli, on jeden znał też jej życiową drogę i dotychczasową historię. Tak było i tym razem, gdy łkając, opowiedziała mu o podłym czynie hrabiego de Artemis, dziedzica wielkiego asturyjskiego rodu, który zabawił się jej kosztem, obiecując że świat złoży u jej stóp, a następnie pozostawił ją ja koniec sezonu, brzemienną i osamotnioną w hotelu de Soir, z niezapłaconym rachunkiem za miesiąc pobytu i dwie skrzynki szampana od wdowy Clicot. Arewieniecki zaproponował, by została na zimę i urodziła swe dziecko tutaj, a on usynowi je i wychowa jak swoje. W skrytości ducha liczył na to, że jego uważność i gorące serce uleczą jej tęsknotę za hrabim, którego, choć tak okrutnie postąpił, wciąż kochała. Dla niej jednak ciąża i poród, i ponad pół roku przerwy w występach jawiły się jako początek końca tej brawurowej kariery, która – co trzeba przyznać – dość daleko wyniosła ją z domu grabarza i praczki. Madamme le Gray nie mogła sobie na to pozwolić. Gdy więc, mimo błagań fotografa, nie ustąpiła, ten posłał po wiedzącą, starą Ambrożową by ta przygotowała dla Madamme odpowiednie zioła. Nim Ambrożowa przyszła, ubłagał kochankę, by pozwoliła mu uwiecznić się po raz ostatni – wciąż jeszcze szczupła i piękna, choć z dziecięciem w łonie, którego istnienie przesłonił symbolicznie białą szarfą na znak, że niewinne powołane zostało na ten świat i niewinne z niego odeszło.

[ah][msz]

Patrycja z Rejowskich

Gdy spotykali się w Parku Saskim, nie było między spacerowiczami ładniejszej pary. Patrycja z Rejowskich Putraman, mimo młodego wieku owdowiała od roku, zdjęła była właśnie żałobę po radnym lubelskim Henryku Putramanie, pozostawiając wciąż jeszcze czarną woalkę jako znak ciężkiego jej doświadczenia. Bo choć stała się właśnie kobietą zamożną i stanu wolnego, wiele przeszła opiekując się konającym Putramanem, co pozostawiło ślad w jej spojrzeniu, wbrew młodemu wiekowi poważnemu i naznaczonemu doświadczeniem cierpienia. Spojrzenie to jednak dodawało jej osobie niezwykłego uroku, kontrastując z dołeczkami w policzkach, kiedy się uśmiechała i pięknem jej czarnych loków, które wbrew obowiązującej modzie, wciąż nosiła rozpuszczone głosząc, że koki przyprawiają ją o migreny. Nosiła je wprawdzie z pokorą, krocząc przy boku męża i cierpiąc popołudniami przy zaciągniętych storach, od czasu jego śmierci nie upięła jednak włosów ani razu. Młody hrabia Ziembiński natomiast o cierpieniu nie wiedział jeszcze niczego. Fircyk i bonwiwant, ledwo nadążał za wydarzeniami towarzyskimi, bywając dosłownie wszędzie, z każdym wchodząc w komitywę od pierwszej chwili, ujmując towarzysza rozmowy czy to jasnym spojrzeniem czy zadawiackim gestem, którym poprawiał muszkę, wciąż przekrzywioną. Stała się ona, nawiasem mówiąc, jego znakiem rozpoznawczym na równi z radosnym uśmiechem, unoszącym się nad głowami towarzyszy, wzrost jego był bowiem równie charakterystyczny. Wyraźnie przyciągali się oboje, ona ciemna i znająca ból, on radosny i o płochym sercu. Choć zdawała się być krucha, była w niej siła, płynąca z doświadczenia i pokora, jakiej uczy kobietę życie. On, mimo pozorów siły, był miękki i słaby, niezdolny oprzeć się nie tylko powabom kobiet, których dotąd zaznał, nie ożeniwszy się jeszcze, ale także woli ojca, niezłomnej i typowej dla nestorów owych ziemiańskich rodów. Ci widzą tylko jedną ścieżkę dla jedynaka, a to małżeństwo z rozsądku z panną z dobrej rodziny i z co najmniej trzema folwarkami w posagu. Patrycja Putraman, choć bogata, to jednak córka przemysłowca i wdowa, wyraźnie się Papie Ziembińskiemu nie podobała, stąd wspólne spacery po parku i tajemne schadzki w garsonierze młodego hrabiego, w której tyle przed nią było kobiet i tyle miało być po niej, były jedynym, co mogło czekać na panią Putraman tego lata.

 

[ah],[msz]

Konstanty Kraśnicki

Konstanty Świerzop – Kraśnicki. Drobnej szlachty podlubelskiej syn nieodrodny, dla którego Bóg, Honor i Ojczyzna to nie były jeno słowa, które ksiądz na mszy trzeciomajowej często wspominał. Gdy przyszło w pamiętnym 1863 roku stanąć na głos trąb do walki z moskiewską nawałą, nie wahał się Pan Konstanty ani minuty. Ani substancji, ani żony, ani dzieci w zaścianku podupadłym nie ostawiał, zawinął przeto serpentynę do boku, dzianeta okulbaczył, a służby nijakiej nie mając (z wyjątkiem starego Sakowicza, któren do boju zupełnie się był już nie nadawał) wyruszył w pole o los swój nie dbając, ale o Polszce marząc od morza do morza napowtór odrodzonej. W bitwie pod Kockiem przez Moskwician ujęty i bez duszy z pola walki podniesion, staraniem doktora Bezawuła do żywych doszedł. Zrazu myślał, że lepiej by mu było polec, gdy po trzech miesiącach nieustannej wędrówki a to koleją, a to w kibitce w strony tak zimne trafił, że swojskie, siarczyste przecie mrozy zdawały się być tylko niewinna igraszką Pani Zimy. W Uljanowskij Kraj wywiezion umierał powoli nie tyle z przepracowania czy mrozu, bo w faktorii futrami handlującej do pracy przyjęty dla matematycznych umiejętności biedy wielkiej nie cierpiał, ale z tęsknoty za pszenicznymi łanami złocącymi modliborzyckie pola, za słońcem nad janowskimi stawami… Umarł w 1867 roku potomstwa po sobie nie pozostawiwszy, chociaż niektórzy dziwili się, że młody Tatar Kirys Usłanbek niebieskimi oczyma świat oglądał, którego to matka Wahezi razem z Konstantym w faktorii pracowała była.

[rs],[msz]

Cześć i chwała bohaterom

W śmierci obliczu wszystkie sprawy ziemskie, choćby nie wiadomo jak wielkiej wagi, w jednej chwili staja się nieistotne, niebyłe… Może tylko w rejestrze niebieskim, gdzie wszelkie dobre i złe uczynki na jednej karcie święci skrybowie konotują, znak postawion będzie po właściwej stronie, gdzie wieczna uspokoicielka kogo zastała. Bo nie masz większej daniny od krwie własnej za wolność wylanej. Któż raczy wiedzieć, czy w ostatniej żywota godzinie z żył wytoczona, nie zmaże grzechów ziemskich, gdzie jeno ciało ziemi oddane zostanie, a duch, co za życia w ucisku dychał, przed innym już stoi Obliczem, by raport z czynów swych zdawać? Na nic płacze i wzdychania tych, co w marną obleczeni powłokę nad marnością łzy wylewają. Po prawdzie to swój los srogi opłakują i na swoją intencję modły wznoszą, bo tym, którzy u ich stóp spoczywają, ani chłody, ani wraże hordy, ani rozkazy obcą mową wypowiedziane już straszne nie są…

Cześć i chwała bohaterom…

[rs],[msz]

Szepty wolności

Niechaj będzie błogosławiona godzina, w której przyjdzie oddać dech ostatni dla wielkiej sprawy. A wy wszyscy, którzy myślicie, że żywot w dostatku, ale dla nie swojej sprawy wiedziony ważniejszym jest, niźli serca uniesienie, zamilknijcie w sromocie. Jakie to trzeba siły w sobie było odnaleźć, jakąż odwagę pozyskać, by gołą pięścią w pierś żelazną uderzać. Bo czymże były myśliwskie guldynki, kosy sztorcem osadzane, kordelasy srebrzone wobec wroga, przed którego szeregiem spiżowe paszcze armat niczym gończe psy przed kawaliadą myśliwych sterczały. Błogosławcie matki synów, znak krzyża czyńcie siostry nad czołami braci, łzy gorzkie rońcie żony nad mężami, którzy nad życie wolność przedkładają. Wilk głodu zazna, ale przecie szczęśliwy, kiedy przy stadzie swoim pozostając na lepszy czas zaczeka, a jeśli te nie przyjdą, jedną knieję na drugą zmieni. Pies u pana godnego przy pełnej misie służyć wiernie umie, ale o obroży nie zapomni nigdy. A gdy go pan jeszcze za lada przewinienie batem oćwiczy i strawy mu poskąpi, gotów jest z zagrody zbieżać i z sobie podobnymi po lasach i gościńcach się włóczyć. Za jadłem, ale i za wolnością wyjąc, jeśli odwagę w sercu nosi, pies w wilka się zamienia, szpak w jastrzębia, a kuna w niedźwiedzia. Urośli tą myślą Polacy niczym starożytne monstra gdy im wolność Te Deum w sercach zagrała i nie zmaleli, gdy krwi ofiarę na ołtarzu ojczyzny złożywszy, w sen ciemny na lata ponownie zapadli.

[rs],[msz]

1863

„Ciężko opuszczać dom rodzinny, nie wiedząc przy tem, czy się jeszcze kiedykolwiek na progu jego stanie”. I z takimi myślami musiał walczyć Pan Piotr Pokrzycki, gdy styczniowego dnia 1863 roku czule był przez małżonkę swoją, Irenę z Bobrowskich, żegnany. Wiedziała ona jednakże, iż ukochany jej małżonek, a do tego gospodarz zacny na pokrzyckich dobrach i człek zarówno dla braci szlacheckiej, jak i dla sług prostych sprawiedliwy, nie rusza precz z próżności czy swawoli, jeno w świętej sprawie na bój jest wiedzion. Zagrały trąby wolności kolejny raz duchem świeżym natchnione, trza zatem było w pole ruszać…
W wielu potyczkach Pan Piotr brał udział i wielu moskali z rąk jego legło. Nieszczęściem jednak więcej krwi lackiej tej wojny się przelało. Powstanie jak potężne ognisko zapłonęło zrazu wielkim płomieniem, ale przecie każdy ogień wygasnąć musi, gdy nikt bierwion doń nie dokłada, a siła wielka zewsząd gasić bieży. Powoli umierała nadzieja na wolną Polskę, ale ten, kto z pożogi żyw wyszedł i ten, komu majętności nie pobrano, a samego na Sybir kibitki nie wywiozły, ten osiadał w domu czując, że teraz mądrym przy polskości, acz bezkrwawym trwaniem o wolność przyjdzie walczyć. Do tegoż grona w nieszczęściu szczęśliwców i Pan Piotra zaliczyć trzeba. Wyszedłszy z wojennej zawieruchy bez szwanku, mądre rządy w majętnościach swych sprawował, przykładem będąc, że na pracy a modlitwie szczęście zbudować można.

[rs],[msz]

Gloria Victis

„A gdy przyszło wspomnieć na miłą Ojczyznę, której na mapie świata nazwy nie uświadczysz, ruszyli jej wierni synowie nie patrząc, że przeciw największej armii Europy przyjdzie im czynić”. Nic to, że przeciw karabinom guldynki grzmieć miały. Nic to, że na działa rusznice jeno były narychtowane, a garłacze przeciw szrapnelom świadczyć miały. Na petersburskich huzarów lud w rodowe szable i spisy zbrojny, co bez mała wiek i lepiej pamiętały, stawał bez strachu w oczach i lęku na duszy, a za to z nadzieją w sercu i tym pokrzepion, że Bóg słusznej sprawie sił w ramionach doda. Ciągnęły z zaścianków dawnej Litwy i Korony zastępy Dojanowskich, Wełdyczów, Potockich, Bezprymów, Swatowskich, Petryczów i Surmów. Zbierał się z zagród lud w kosy zbrojnych i ośniki Łaciców, Nogawiców, Gnojarzy, Kowaluków, Biezgozdów i całe rzesze tych, których nazwisk już nikt nie wspomni. I niczym mrówki, co pośród lasu sobie tylko znanymi ścieżkami zmierzają ku mrowisku mnożąc się po drodze i gęstniejąc, tak wyruszali po nocy, po cichu, rosnąc z godziny na godzinę. Samowtór, samotrzeć lubo w większej kupie. Grzmot narastał, burzowa chmura mimo styczniowej pory ciemniała i pęczniała tak, iż wiadomym było, że lada moment grzmot potężny zabrzmi na niebie pomiędzy Wartą a Prypecią. I nie było rodziny polską mową władającej, której by syn alibo i córa oręż dzierżąc w garści nie wyszła w pole oddać krew za sen cudny i złoty, któremu było Rzeczpospolita…

[rs],[msz]

Helmut Schmitzerhoff

Helmut Schmitzerhoff z małżonką, Eriką. Helmut młode lata strawił w pruskiej armii. Kariera wojskowa dla najmłodszego z braci w rodzinie, o której można było powiedzieć, że do bogatych się nie zaliczała, aczkolwiek biedy w niej nikt nigdy nie zaznał, zdawała się być oczywistym rozwiązaniem. Allenstein to piękne miasto, w którym Helmut wiódł szczęśliwe życie, lecz gdy doszedł lat 16, zrozumiał, że na wymarzone studia prawnicze w Danzigu szans nie ma żadnych, postanowił więc poszukać fortuny w wojsku. Wzrostu może i za imponującego nie był, ale nadrabiał siłą mięśni i niezłomnością woli. Za nic miał osławiony pruski dryl. Nie raz grzbiet jego wyciorami od karabinów obity został za najmniejsze przewinienie, o które krnąbrna natura aż się prosiła. Nie złamało to jednak ducha dzielnego wojaka, który aż w Tanganice się znalazłszy, poznał piekło walki pod afrykańskim słońcem. Godności hauptmana doszedłszy, o co nieszlachetnie urodzonym wcale łatwo nie było, z niewielką, ale stałą wojskową emeryturą na łono rodzinnego miasta powrócił, a tam z oszczędności restaurant Zum Wilden Hirsh otworzył. Żona jego Erika młodszą będąc, za nic sobie wieku różnicę miała, gdyż na owe czasy takie obyczaje panowały, iż ta nikogo dziwić nie mogła. Wydała się była Erika za Helmuta, gdy ten świeżo po awansie na leutenanta z Zanzibaru na dłuższy urlop do Europy, do rodzinnego miasta przyjechał. Nie zachwycił córki aptekarza z Pralenstrasse Schmitzerhoff urodą, nie zawrócił jej w głowie majątkiem, ale ujął ją siłą, jasnością przekonań i mocą, jaka z jego masywnej osoby emanowała. Nie był to związek oparty na gorącej namiętności, a bardziej na rozsądku, ale powiadali znajomi owej pary, że z czasem dopasowali się do siebie oboje tak bardzo, że jedno bez drugiego nawet na drugą stronę ulicy niechętnie przechodziło.

[rs],[msz]