Lata żałoby nauczyły Laurę Modeszyńską pokory wobec losu, który hojną ręką daje, a jeszcze szybciej – zabiera to co dał, właśnie w chwili, gdy serce zdążyło się przyzwyczaić do kochania. Jednych zabrało powstanie, inni zapadli się w śniegach Syberii. Jeszcze innych zmogły choroby. Żaden mężczyzna nie umierał ze spokojnej starości w tym zaścianku oddalonym od świata, dla którego biło jej serce. Laura z początku opłakiwała tych, którzy zginęli i czekała na powrót tych, którzy odjechali na zsyłkę. Przez pierwsze lata z jednaką cierpliwością spoglądała na drogę prowadzącą do dworu, jak i pielęgnowała groby. Z pokorą przyjmowała swój los: córki, żony, kuzynki i stryjenki zabitych powstańców i sybiraków, ponieważ tak ją wychowano: w miłości do ojczyzny, która najwyższych domaga się ofiar za swoje wyzwolenie. Z czasem jej nadzieja na powrót tych, którzy odjechali, przygasła, a pamięć po tych, którzy zmarli – okryła się mgłą, zza której wyglądali, coraz bardziej niewyraźni, z rozmazanymi rysami, nie utrwaleni na fotografii, z rzadka tylko sportretowani przez marnego malarza. Etos umiłowania ojczyzny zastąpiła pragmatyczna walka o utrzymanie majątku i przekonanie, że Konstantego należy uchronić przed podobnym losem. Tylko dlatego walczyła, trwała, godziła się – dla niego. Konstanty. Ciemnowłosy jak ona, o świetlistych oczach swego ojca i jego promiennym uśmiechu, był światłem jej życia. Trzeba go było chronić, każdym kosztem, także oddalenia, przed patriotyzmem i polityką, dwoma przekleństwami, którymi naznaczona była ta ziemia, które sączyły się, jak zgubny jad, do głów i serc młodych chłopców, każąc im roić kolejne powstanie. Gdy wyjeżdżał za wielką wodę z biletem trzeciej klasy na okręt, który miał nigdy nie dopłynąć do portu przeznaczenia, Laura żegnała go w przekonaniu, że ten wielki, daleki świat da jej synowi schronienie lepsze niż ściany jej dworu, że wyżywi go lepiej niż te ziemie co trzy lata odłogowane w równym rytmie, że otworzy go na życie inne niż tylko walka z zaborcą i podstępne knowania, że pozwoli mu – żyć. Ale jej spokój i przekonanie, że dobrze zrobiła organizując tę podróż, minęły gdy tylko opuścił dom. Siadywała od tej pory, dziwne bezczynna i zamyślona w fotelu na werandzie, gdyż jego odjazd uczynił w jej sercu wyrwę większą, niż wszystkie dotychczasowe śmierci i odejścia. Zwijała w dłoni chusteczkę, zaciskała palce na materii sukni czując, jak wielkie fale zalewają pokład, zanim jeszcze przyszła ta straszna wieść. Właśnie wróciła z majówki u rozstajnych krzyży oddawszy, jak co dzień, Konstantego pod opiekę Najświętszej Panienki i znów siadła w swym fotelu obracając w dłoni łodygę białego, pysznego tulipana. Świat pełen był ptasich treli, niebo wysokie i jasne nie zapowiadało dziś burzy, a kwitnące jabłonie wyglądały jak panny u pierwszej komunii. I wtedy na drodze do dworu ujrzała Lura czarnego posłańca na koniu. Kwiat z jej dłoni opadł bezwładnie na podołek, świat ściemniał przed jej oczami i na zawsze już oślepła na całe to piękno, na tę biel i na zieleń, a jej serce obróciło się w kamień.
[msz],[ah]