Wspomnienie

– Prababciu Marianne…opowiedz o czasach jak byłaś młoda – cienki głosik Hany, najmłodszej prawnuczki obudził Marianne drzemiącą przy kominku. Dziewczynka przysiadła przy jej nogach na małym zydelku. – Prababciu, opowiedz….

– Podaj mi to zdjęcie, kochanie – Marianne drżącą dłonią pokazała na stojące na komodzie zdjęcie siebie samej sprzed lat, całej w bieli, takiej młodziutkiej i radosnej, pełnej nadziei i przekonanej, że życie stoi przed nią otworem….

-Kiedy je zrobiono? – Hana znała tę historię tak samo jak wszystkie inne, ale musiała zapytać, żeby prababcia zaczęła opowiadać. To było jak rytuał.

– Te zdjęcia zrobiono w dniu kiedy dowiedziałam się, że wyjdę za mąż za Paula de Groot – powiedziała prababcia powoli i Hana westchnęła jak zawsze w tym momencie myśląc o własnym ślubie – Miałam wtedy dziewiętnaście lat….

-Byłaś taka piękna, prababciu Marianne – powiedziała Hana z nabożnym podziwem patrząc na zdjęcie, ale głowa prababci Marianne już opadła na oparcie fotela, tego samego, o który opierała się na zdjęciu sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Tego samego, na podłokietnikach którego zaciskała dłonie w bezsilnej złości, gdy de Groot krzyczał, że ją zabije, że nikt nie może się dowiedzieć i że nie uzna dziecka i że najlepiej by było, gdyby umarła przy porodzie a ten bękart razem z nią….

Ale nie umarła. Ani ona, ani jej córka Marie-Anne, cudowne, spokojne dziecko o ciemnych oczach tak innych od wodnistoniebieskich oczu rodziny de Groot, które dotąd dziedziczyli wszyscy potomkowie tego wielkiego nazwiska. Marie-Anne nosiła je oczywiście, de Groot nie mógł oficjalnie przyznać, że nie umiał utrzymać żony w domu, zmarł zresztą nim mała skończyła rok. Marianne wróciła pod opiekuńcze skrzydła swojej rodziny, wprawdzie jej ojciec nie żył już, ale matka cieszyła się dobrym zdrowiem i szacunkiem całego miasta. Ponieważ Marianne wciąż miała ów urok i łatwość utrzymywania kontaktów, rodzina i przyjaciele otoczyli ją, wdowę z dziecięciem na rękach wszechstronną pomocą i życzliwością dając Marianne to poczucie bezpieczeństwa i przynależności którego tak szukała i którego nigdy nie dał jej ani chłodny mąż, ani niesłowny kochanek. Życie, nie szczędzące jej dotąd rozczarowań, odwdzięczyło się najpiękniejszym prezentem gdy sądziła już, że nic jej nie czeka.

Córka była jej szczęściem – Marianne nie znała większej radości niż ten moment, kiedy malutka, z policzkami zaróżowionymi od snu, wyciągała do niej rączki prosząc, by matka ją przytuliła. Korzystając z przywilejów późnego macierzyństwa nie oddała Marie-Anny pod opiekę bon i nianiek, całe dnie spędzając z córeczką. Nauczyła się nawet znosić te chwile, gdy mała zamyślała się i z dna jej oczu spoglądał na Marianne tamten człowiek, którego tak bardzo kochała i na którym tak bardzo się zawiodła. To ta lekcja sprawiła, że już nigdy ponownie nie wyszła za mąż, choć jej wczesne wdowieństwo, uroda i pozycja społeczna przyciągały do siedziby de Grootów wielu mężczyzn.

Marie-Anne odwdzięczyła się matce za jej miłość rodząc pięć córek i dwóch synów, a kolejne pokolenia uwielbiały babcię Marianne za jej spokój, pogodę ducha i cierpliwość, która znów, w jesieni życia nie zawodziła jej, gdy opiekowała się wnukami, a potem i prawnuczętami w gwarnym domu, który powiększono wykupując grunty aż do następnej przecznicy, by pomieścił rozrastającą się rodzinę. Marianne stała się tą nestorką, od której zaczynają się historie każdego dobrego rodu, która dbała o rodzinne gniazdo, ponieważ wiedziała, że rodzina jest najważniejsza i musi trzymać się razem. Zamorskie interesa Paula de Groot, do powodzenia których przyczyniała się swą ujmującą powierzchownością w pierwszych latach małżeństwa, przynosiły krociowe zyski od czasu, gdy zajęła się nimi osobiście. Na ogół rządziła przez plenipotenta, pana van den Heuvel, ale gdy pojawiała się potrzeba, wstawała ze swego fotela i pojawiała się osobiście w gabinecie do Groota i przyjmowała jego dawnych partnerów w interesach z tą samą lekkością z jaką przyjmowała wizyty lokalnej socjety w salonie.

Wycofała się z aktywnego życia ukończywszy lat 80, gdy starość zaczęła zagarniać ją swymi mackami, odbierając pamięć dnia wczorajszego i coraz świeższymi czyniąc wydarzenia dla innych zaprzeszłe. Siadając przed kominkiem cofała się we wspomnieniach do tego roku, gdy sięgając po etolę przed opuszczeniem balowej sali poczuła na ramieniu dotyk jego dłoni. Upływ czasu oczyścił wspomnienia z żalu i zahartował je w żarze jej wciąż gorącego serca.

– Taka piękna – szepnęła bezwiedne powtarzając słowa prawnuczki, które były i jego słowami. Znów była na tamtym balu, wirując w walcu, który miał się już nigdy nie skończyć.

[msz],[ah]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *