Romans

Marianne w wieku lat 38 czuła, że w życiu nic więcej jej już nie czeka. Jej słynna cierpliwość przekształciła się w rezygnację. Ciężka choroba nerek, podczas której de Groot ani razu nie wziął jej za rękę i nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, wypaliła do cna nadzieję, że będą jeszcze szczęśliwi. Dlatego bal kończący tegoroczny sezon operowy potraktowała jako ostatnią atrakcję przed powrotem do zimnego i ponurego domu, w którym chłód jej męża promieniował nawet na domowe sprzęty. Bawiła się doskonale i gdy miała już wychodzić, ktoś dotknął jej dłoni prosząc o ostatni walc. I wtedy to się stało. Miała nieodparte wrażenie, że jej dłoń pasuje do jego dłoni jakby znały się od wieków. Płynęła w jego ramionach przez salę jakby tańczyła ten walc po wielokroć w jego objęciach. Ich sylwetki pasowały do siebie jakby nigdy dotąd się nie rozdzielały, a pomiędzy ich dłońmi – czuła to wyraźnie… przepływała tajemnicza siła, mówiąca więcej niż słowa. Marianne straciła spokój ducha. Tej nocy nie spała prawie, gorączkowo przypominając sobie głębię jego spojrzenia, które – właśnie to sobie uświadomiła – przeszywało ją przez cały wieczór, najpierw na schodach w operze, a potem na balu śledziło ją uważnie aż do tej chwili, gdy narzuciła na ramiona etolę chcąc wyjść. Czasem żałowała nawet, gdy cierpienia tej miłości stawały się zbyt dotkliwe, że nie wyszła wcześniej, że jemu w tej ostatniej chwili nie zabrakło odwagi by poprosić ją do tańca. Jadąc do Ouwerkerk czuła, jak każdy obrót kół oddala ją od człowieka, do którego los przywiązał ją jedwabną nicią zaciskającą się tym silniej wokół jej talii, im bardziej się oddalała. Od tego dnia żyła jak we śnie. Wszystko wydawało jej się odległe i nieważne. Przy życiu trzymały ją tylko listy od niego, otrzymywane regularnie, na które gorączkowo odpisywała, ukryta w swym buduarze, całymi godzinami. On miał rodzinę, to oczywiste, ale obiecywał jej w płomiennych wyznaniach nie tylko swoją dozgonną wierność, ale i to, że za jakiś czas… wkrótce… będzie nosiła jego nazwisko. Marianne spalała się w ogniu tej spóźnionej namiętności, tak chybionej w jej sytuacji i stanie, ale tak gorącej, że nie minęły dwa miesiące, gdy spotkali się sam na sam i Marianne po raz pierwszy w życiu poczuła co znaczy płonąć i doznać ukojenia. Był kochankiem… doskonałym, uważnym i czułym. Pieścił jej ciało nie tylko dotykiem i spojrzeniem, ale i słowami, szepcząc jej do uszu najpiękniejsze wyznania i najgorętsze zapewnienia o swojej miłości. Niestety, nie spełnił żadnego z nich, gdy Marianne, odurzona miłością i pragnieniem bycia z nim na zawsze, odważnie i zupełnie niepotrzebnie wyznała mężowi swą miłość do innego w samą Wielkanoc. Kochanek, przerażony obrotem sprawy, determinacją Marianne, której się chyba nie spodziewał i groźbami ciskanymi przez de Groota, który nagle odnalazł w sobie pokłady miłości, będącej w gruncie rzeczy uczuciem naruszonego posiadania, przypomniał sobie , że rodzina go potrzebuje. I wyznał ze skruchą w ostatnim liście, że choć będzie kochał Marianne aż do śmierci, nie mógłby zostawić ani swojej żony, zupełnie zależnej od niego kruchej istoty, która w niczym tu nie zawiniła, ani dwóch synów, dziedziców jego podłego nazwiska. Zrozpaczona Marianne zrobiła to, co w tej sytuacji zrobić musiała. Zmięła list i wyszła. Ale stojąc na moście znalazła w swym sercu, oprócz pragnienia śmierci także rozpaczliwe pragnienie życia, wróciła więc do domu i ubłagała de Groota, by pozwolił jej z sobą pozostać, aby nie było skandalu. Nadużywając siebie samej do granic możliwości uprosiła też męża, by nie pojedynkował się z kochankiem i nie informował o niczym zdradzanej żony chcąc, nie wiedzieć w imię jak dziwnie pojętej lojalności przynajmniej jego rodzinie oszczędzić rozpaczy i lodowatej nienawiści, jaką jej miało przynieść dalsze życie z de Grootem.

[msz],[ah]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *