Wiktorowscy

Nie masz nic przyjemniejszego nad wycieczkę rowerową w dzień sobotni gdy lato wciąż odchodzić nie chce, choć to już wrzesień! Nie masz jak poczuć na twarzy spoconej lekki wiatr wywołany pędem kręcących się kół, nie masz radości nad tę, żeby jechać dalej i dalej! Byle z miasta wyjechać, byle na wieś, nad ruczaj, albo i do Starego Lasu na dzień cały, by się tam schłodzić w litościwym cieniu… nie był on już tak głęboki i chłodny w te dni wrześniowe jak latem, gdy zielona pokrywa szczelnie chroniła wszystko co pod drzewami, już się rozpanoszyła jesień w lesie trzebiąc zarośla i dziury w zielonym dachu sprawiając, gdy złote liście opadać zaczęły….

Takie wycieczki przedsiębrali Wiktorowscy w każdą sobotę, a czasem i niedzielę, gdy pogoda dopisywała, po mszy porannej na rowery wsiadając bliższe i dalsze wycieczki uskuteczniali. W zdrowym ciele zdrowy duch mawiali – silni krzepcy, ogorzali od słońca dzięki realizacji ich pasji, krzewienie higieny i zdrowia przez ruch głoszącej. Mieli w tym doświadczenie już drugiego pokolenia rosnącego zdrowo w zimnym wychowie na powietrzu i na słońcu, w ciągłym ruchu zażywające odpoczynku. Świętej pamięci Wacław Wiktorowski, ojciec Stefana wspominał często, jak jego z kolei ojciec, Dionizy Wiktorowski na bicyklu jeździł, w meloniku i pod krawatem z plastronem, zawsze nienagannie ubrany. Niezwykłą musiał mieć gibkość ruchów Dionizy, skoro dosiadał tak narowistego rumaka! Pierwszy w Lublinie bicykl bowiem sprowadził ponoć z samego Paryża z zakładu mechanika „Bernard Roche et Soins” i sam go złożył, przy jednym wszelako zawsze pomocy potrzebując, a to przy wsiadaniu na swego żelaznego konika, którym podróżował potem po okolicznych ścieżkach i duktach nigdy się jednak na uliczki miejskie nie zapuszczając, kocimi łbami wyłożone i do jazdy trudne. Dionizy zaszczepił w synu i wnuku te same pasje, dodając do tego przekonanie o bezcennym wpływie ruchu na zdrowie, idące z przekonań nurtu higienistów, o którym się był nasłuchał na studiach medycznych w Sorbonie, podczas których wciąż jeszcze żywe były historie medyków, którzy uważali, że higiena jest siostrą elegancji, a więc operować chorych wypada w białych koszulach i czarnych kamizelkach, oraz surdutach, a nie w fartuchach przypominających wszakże żydowskie chałaty.

Stefan był już typowym przedstawicielem nowego wieku. Pozbawiony uprzedzeń i zahamowań, wesół i krzepki, potrafił oszczędzić na wszystkim by kupić wymarzony model, rower pierwszego sortu i koniecznie polski, z fabryki broni w Radomiu. Żonie swej Ewusi podarował z kolei damkę z Częstochowy, model również krajowy, w 1938 roku opatentowany i tak ją swą jeździecką pasją zaraził, że ilekroć było można, wsiadała Ewusia na rower i towarzyszyła mężowi, a dziadek Dionizy, który istotnie sędziwego wieku dożył, choć już nie mówił ani nie chodził – śmiał się bezzębnym uśmiechem ze swego fotela przy oknie i machał im na pożegnanie ciesząc się jak dziecko i zapewne przeżywając w swej starczej głowie wspomnienia z czasów gdy sam bicykla – a potem i welocypedu – dosiadał i to jemu, nie młodym, wiatr twarz owiewał, a zdarzało się, że i melonik zrzucał….

[msz],[ah]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *