Odprysk pocisku z kartacza trafił Tomasa Needhama w ramię, wyrywając pecynę mięsa wielkości pięści. Atakowali Culps Hill – zdesperowani, zmęczeni, pozbawieni wiary w zwycięstwo, kładąc się pokotem trzeci dzień w bitwie na śmierć i życie, w strugach lejącego deszczu. Uderzenie drugiego pocisku, karabinowego, zakręciło Thomasem tak mocno, jakby szarpnął pod nim narowisty koń. Upadł na ziemię, a deszcz miarowo kapał mu na twarz litościwie omywając ranę w boku, z przez którą z każdą chwilą uchodziło zeń życie. Nie słyszał nic poza łomotem własnego tętna i modlił się, wpatrzony w niebo, jakby czekał, że po łańcuchach deszczu zejdą po niego anioły. Ale zamiast ich pięknych twarzy ujrzał przerażone oczy swego syna, który krzyczał coś, czego Thomas nie mógł zrozumieć. Potem czyjeś ręce uniosły go w górę i złożyły na wozie, i to było ostatnie co pamiętał, odurzony falą bólu i mdłości. Teddy otarł mu twarz, zmoczoną deszczem, rękawem koszuli i wcisnął w bezwładną dłoń jego własne kepi. Podróż była wspomnieniem, które powracało potem, przez kolejne lata w snach, jako najgorszy koszmar. Thomas pamiętał lejący deszcz, lodowate strugi, od których trząsł się i dygotał cały, nie mogąc nawet unieść ręki by osłonić oczy, miotany falami bólu ilekroć surowy wóz podskakiwał na wybojach. A potem… jakiś anielski głos… „już dobrze…” i hasło – „podnieście go” któremu chciał się sprzeciwić, bo czuł, że zabiorą go dokądś, a on chciałby słuchać tylko tego głosu, bez końca, bo chciałby zostać tutaj, gdzie nikt go nie szarpie i nie rozbiera i nie słyszeć tych poleceń: „więcej gazy” „pospieszcie się” i czuł, że oddala się chcąc iść za tym głosem…a potem obudził go ból. Trzy długie miesiące leżał w szpitalu w Richmond myśląc, jak to się stało, że niezwyciężony Lee popełnił taki błąd posyłając na Wzgórze Culps zmęczoną walką piechotę, wysyłając ich na pewną śmierć: wprost na karabiny Springfielda bez żadnej osłony, by ginęli, jeden po drugim…. Po dwóch miesiącach rekonwalescencji dotarła do niego wieść, że jego syn, Matthew, nie żyje i że zginął tego samego dnia, gdy jego ojciec został ciężko ranny. Thomas dowiedziawszy się o śmierci syna nie pomyślał o sobie, tylko o Florze, o niej jednej, że chciałby ją przed tą wieścią ochronić…a potem pomyślał jeszcze, że jedyne, co może zrobić, to wrócić na linię frontu i pomóc im zakończyć tę okrutną wojnę, wszystko jedno czyim zwycięstwem, tylko po to, by niczyi synowie nie musieli już ginąć.
[msz],[ah]