A cóż to za jeździec gna na czarnym rumaku?
Dyć z dala nie widać, jaka na nim szata
Czy był opił się wina, czy zacnego araku?
W noc czarną pędzi niczym z piekieł szatan.
Idzie na burzę, to Bóg się widać gniewa
Błyskawicy strzała przeszywa niebo sine
Ku ziemi się chylą gniecione wiatrem drzewa
Już deszcz zrasza ziemię, czyją chce zmyć winę?
W opuszczonej wieży co skraju lasu strzeże
I martwym swym okiem okolicę omiata
Dzwon ozwał się głuchy, kto sznur w dłoń swą bierze?
Skoro z tamtym miejscem losów swych nie splata?
Zwierz pierzcha zlękniony w ostępy leśne, knieje
Zając straszliwy, jeż zabójczy, sarna sroga
W wodzie ryba się warzy – karpie, ukleje
Jak okiem sięgnąć – groza, bezdech, trwoga…
Noc czarna, koń czarny, z chrap ogień mu bucha
Wspiął się na zadnie już nogi i w skoku
Konar przesadził, piorun jak zapałka sucha
W pół rozdarł nieboskłon w trwożnym widoku…
Rumieniec na policzkach panny Kunegundy rozlewał się aż na szyję, gdy skwarnej niedzieli schowana przed światem w ogrodowej trawie, czytała te słowa z trudem opanowując drżenie ręki, w której dzierżyła książkę.