Jadwiga Czekierdowa przeżyła pogrom chłopski w 1846 roku jako mała dziewczynka. Latami budził ją sen o kolorach pożogi i krzyki matki, która jednej mroźnej nocy straciła męża, majątek i zdrowie. Jadwigę wychowywały ciotki w Tarnowie, z niechęcią więc wróciła po ślubie do majtku męża, do Stokłos. Uważała, że chłopi tylko patrzą, by ich podpalić, gdy będą spokojnie spali, nie ufała więc nikomu. Krótko trzymała służbę, była skora do gniewu i wymierzania kar za byle przewinienie. Niełatwo było ją zadowolić, więc szybko pomiędzy nią a resztą domu wyrósł mur niechęci. I ekonom, i służące i nawet foryś unikali spotkania z nią – jej surowego spojrzenia i ostrego tonu. Rychło stała się swarliwą żoną, tak odmienną od słodkiej panny Jadzi, którą Arkadiusz Czekierdowski wybrał sobie na żonkę. Wiecznie niezadowolona, sarkała na mężowskie decyzje dotyczące majątku; stale wypominała mu chybioną inwestycję w wydobywanie gliny i wypalanie ciężkich, nieporęcznych naczyń, dla których z uwagi na odległość majątku od najbliższego miasteczka, nie było żadnego rynku zbytu. Wytykała mu oddanie lasu w dzierżawę, za którą wszakże mogli prowadzić dom przez półtora roku. Okolice uważała za niebezpieczne także ze względu na jego odosobnienie. W zimie kazała rozwieszać wokół dworu flary, żeby odstraszyć wilki, których wycie ona jedna słyszała co noc. „Boże mój Boże” – biadała co wieczór klękając do pacierza – „jeśli nie wybiją nas chłopi, wilcy nas zjedzą!” „To twoja wina” – dodawała następnie, jakby Arkadiusz porwał ją siłą z królewskiego zamku, a nie dusznego mieszkania ciotek, w którym zajmowała odrobinę tylko lepszy pokój niż służbówka. A on często zastanawiał się, co stało się z tą poznaną owego kwietniowego popołudnia u pań Sadowskich na podwieczorku piękną, radosną panną, z którą chciał iść przez życie w przekonaniu, że będzie tak cudowne jak owo zdjęcie, zrobione w zielonym sadzie z okazji zaręczyn.
[msz],[ah]