Marysia

Świat Marysi Jaubertówny – pensjonarki w szkole powszechnej w małej mieścinie u podnóży Le Perreux-sur-Marne, świat Marii Jaubert, uczennicy w Nauczycielskiej Szkole Wyższej i świat mademoiselle Jaubert w Sankt Petersburgu to trzy różne światy, choć ten ostatni nie zaistniałby bez żadnego z poprzednich. W tym pierwszym jako dziewczynka łyskała białymi łydkami spod niepodłużonej jeszcze sukienki i śmiała się z koleżankami robiąc psikusy nauczycielce młodszej klasy, zamiatała izbę, słała łóżka, nosiła wodę ze studni i szyła w migoczącym świetle zawsze zbyt wysoko zawieszonej naftowej lampy robótki na kolejne zaliczenia myśląc, że dyplom nauczycielski pierwszego stopnia otworzy przed nią drzwi do dalszej nauki i wielki świat stanie przed nią otworem. Wielki świat jednakże okazał się być pensją u pani Flaubert, niegodziwej i brzydkiej kobiety wiernej swemu bretońskiemu czepcowi od świtu do zmierzchu, łupiącej z ubogich dziewcząt po 15 franków tygodniowo za wąskie łóżko w jeszcze węższym pokoju, tak ohydnym i zimnym, że woda zamarzała w miednicy gdy wstawały się myć nad ranem, w mdłym świetle marcowych poranków przed wyjściem na zajęcia, na których uczono je geografii, rachunków i literatury na przemian z lekcjami o sztuce i wykładami na temat etykiety. Wkuwając nocami greckie słówka, ucząc się nazw przylądków i kolejności podawania do stołu win, które znała tylko z nazwy, nigdy ich nie próbując, Jaubertówna powtarzała sobie, że gdy ukończy szkołę wyższą, z dyplomem nauczycielskim drugiego stopnia, świat dając jej rodzinę i dzieci z naddatkiem zapłaci jej za lata nędzy i upokorzeń. I tak też się stało, choć zapłata przyszła w zupełnie niespodziewany sposób i w zupełnie innej walucie, niż Maria Jaubert mogła się spodziewać, gdy wyszła z licho ogrzewanego wagonu kolejowego na peron w Sankt Petersburgu i struchlała od mrozu, którego nigdy nie zaznała w rodzinnej Francji, mrozu przejmującego do kości za jednym oddechem, mrozu, który potrafił trzymać pięć miesięcy w roku. Przyjechała jako bona i nauczycielka do hrabiostwa Sarnow, by zakrzewić poprawną wymowę i nienaganne maniery pięciorgu ich dzieciom, z których starsze paplały już strasznie zmanierowaną francuszczyzną, a najmłodsze ledwie odjęto od piersi mamki. Mademoiselle Jaubert, jak się do niej zwracano, stała się dla całej piątki kimś więcej niż tylko opiekunką. Otoczyła je nauczycielską uwagą i pieczą, ale – ponieważ była to jej pierwsza nauczycielska posada – dała im także prawdziwie czułą uwagę i miłość, której od swej pięknej i wiecznie nieobecnej matki otrzymać nie zdołały. Mademoiselle Jaubert stała się powierniczką ich myśli i uczuć, do niej biegły więc z każdą skargą i cierpieniem, czy to z powodu obtartych kolan, czy pierwszych miłosnych zawodów, do niej ciągnęły wieczorami ze strachu przed ciemnością i jej powierzały swoje tajemnice. Traktując swą pracę początkowo jak przerywnik na drodze do udanego zamążpójścia, z czasem mademoiselle Jaubert stała się zastępczą matką dla tej złaknionej uczuć gromadki. To ona widziała ich pierwsze kroki, kolekcjonowała ich mleczne zęby, ich sztychy i pierwsze próby haftu, to na jej oczach z pulchnych cherubinków wykształcili się ci młodzieńcy i te panienki, którzy teraz, w miękkim świetle późnego popołudnia, biegali jeszcze po parku, gdy zasiadłszy z fotelu na werandzie i pozwalając przeschnąć świeżo umytym włosom patrzyła na nie pełnym czułości wzrokiem myśląc, że choć jej łono jest puste, jej serce pełne jest miłości i że ta biegająca po parku piątka to jej rodzina – to jej dzieci – nie z krwi, ale z serca, przywiązane do niej tymi więzami, które silniejsze były niż więzy krwi – więzami wzajemnej miłości.

 

[msz],[ah]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *