W bezwstydzie leżąc bezbronna, jeno dłonią niby to niedbale opartą o poręcz krzesła zwiastowała obietnicę rozkoszy. Nie sobie przecież. W tym prostym geście ukryła pożądanie pieszczoty, którą gotowa była spotęgować do niebotycznych rozmiarów w zamian za dotyk czułych rąk muskających pukle jej włosów. Tak naprawdę nie chciała niczego innego, gdyż owo „wszystko inne” było już jej doświadczeniem, ale ciągle czuła się jak żeglarz, który wprawdzie dopływał do portu, ale nigdy nie schodził na ląd. Wiedziała, że budzi w mężczyznach pożądanie, lecz wiedziała również, iż nie jest ono tożsame z pragnieniem jej samej. JEJ – istoty zespolonej z ciała i duszy, stworzonej do dawania miłości, ale cóż z tego, skoro nikt nie chciał, lub nie umiał do tej pory odpłacić tym samym. A przecież miłość to transakcja wiązana. Dlatego, mimo licznych, acz nieskutecznie podejmowanych prób ugaszenia żaru, jaki trawił jej umysł, a który, jak kiedyś myślała – ogień zwalczaj ogniem – ogniem właśnie gasić próbowała, uznała wreszcie, że skoro na granicy ciała morze się dla innych zaczyna, to niechaj żyją w przekonaniu, że nie ma za nim oceanu. A przecież ta dłoń, ten z pozoru jej nieważny i niewyraźny gest to zachęta do tego, by płynąć dalej przez nieznane wody, a na kogoś, kto się odważy czeka nagroda, której ani po opium, ani po absyntcie nigdy nie wyśnił.
[msz], [rs]