Joanna Wolska miała w sercu tylko jedną miłość, a to miłość do ojczyzny. Nie kochała bynajmniej Włodzimierza Szembertowicza, z którym właśnie połączył ją węzeł małżeński, nie kochała go ani trochę. Wnet pojęła jednak, że nawet ta okoliczność, jak zawarcie małżeństwa, może stać się aktem jej miłości do Polski. Nie zważając na protesty matek i babek obu stron, wbrew przyjaciółkom, które marzyły o śnieżnobiałej sukni (zapewne jedynej tak strojnej, białej sukni, na którą mogły liczyć w tych trudnych czasach) ale za zgodą męża, który odtąd już zawsze i na wszystko jej pozwalał, postanowiła pójść do ołtarza w czerni. Skromna czarna sukienka wydała jej się jedynym strojem akuratnym zarówno do zamążpójścia, niekoniecznie stanowiącego spełnienie jej marzeń, jak i jako kolejny symbol jej płomiennej, ojczyźnie oddanej duszy. Krucha i subtelna z urody, była niezłomna w tym, co sobie postanowiła. I tym razem postawiła na swoim biorąc ślub w zimny listopadowy poranek w czerni spowijającej ją od stóp do głów. Ku swemu zaskoczeniu odnalazła w mężu oddanego powiernika i przyjaciela. Szybko udało jej isę wzbudzić w nim uczucia patriotyczne – nie tak może gorące jak jej, ale wystarczająco ciepłe, by chciał pisać anonimowe agitki, kwestować i wygłaszać przemówienia na tajnych zebraniach. Nieoczekiwanie wiernopoddańcze spojrzenie, jakim mąż patrzył na nią od czasu, gdy przedstawiono ich sobie cztery lata wcześniej i to, że stąpał za nią krok w krok podczas kwestowania na siarczystym mrozie czy podczas tych ciemnych zimowych popołudni stojąc pod budynkiem, gdy obcierała nosy sierotom z ochranki, zaczęło się jej podobać i przeraziła się, ze mogłaby go pokochać, a tym samym miłości dla ojczyzny nie starczyłoby już miejsca w jej zapalczywym sercu. Broniła się więc jak mogła przed uczuciem w przekonaniu, że potrzebuje raczej towarzysza niż męża i przyjaciela, niż kochanka do tego straszliwego lutowego wieczoru, gdy wychodząc z sierocińca ujrzała go, grzebiącego nieporadnie nogami w śniegu, toczącym krwawą pianę z ust i charczącego coś o nożu. Dopiero gdy skonał zrozumiała, jak bardzo pokochała, wbrew sobie, tego człowieczka cichego i nieporadnego, który jednym sensem swego życia uczynił troskę o nią. W ostatnim przebłysku świadomości pojęła, że czarna suknia nie była dowodem miłości do ojczyzny, lecz mroczną przepowiednią jej własnego losu, proroctwem, które sama na siebie ściągnęła. Straciła zmysły i nie minął rok, nim bezradna rodzina oddała do zakładu w Drewnicy, prowadzonego przez Towarzystwo Pomocy Lekarskiej i Opieki nad Umysłowo Chorymi Pelagii Popławskiej, gdzie dożyła swych dni nosząc codziennie białą, prostą koszulę niczym suknię ślubną, której nie włożyła na dzień swojego ślubu.
[msz],[ah]