Helena Schwichtenbergówna ukończyła seminarium nauczycielskie z najwyższymi notami. Umiała nie tylko haftować, krajać i szyć, prać i wywabiać plamy, ale także racjonalnie prowadzić gospodarstwo i oszczędnie dysponować zasobami spiżarki i lodowni. Na tym jednak nie kończyła się jej wiedza: liznęła co nieco z geografii i geometrii, odbyła dwa semestry francuskiego i łaciny oraz semestr malarstwa zaliczony kopią krajobrazu z miłosiernym Samarytaninem, udatnie naśladującą oryginał (choć drzewo koślawiło się nieco bardziej niż powinno, a osiołek miał arcywielki zad). Zimna jak lód i nigdy nie tracąca opanowania, ze swadą dowodzić umiała zarówno piątką podkuchennych, jak i samodzielnie ugotować większość dań z „Uniwersalnej książki kucharskiej” Monatowej, która właśnie podbijała krakowskie kuchnie. Przełożonej nie uszły jej zdolności manualne i dydaktyczne, które udowodniła na ostatnim roku szkoły, prowadząc edukację dziesięciu panien z niższych sfer. Szkoła zobowiązała się przyjąć je w tym roku, by uczynić zadość woli fundatorów, państwa Tyszowskich, którzy na uwadze mając dobro dziewcząt z nizin i chcąc je od zejścia na złą drogę uchronić, powołali klasę specjalną. Oczywiście dziewczęta te nie uczyły się ani manier ani geografii, zadaniem Schwichtenbergówny było przyuczenie tych dziewuch, nieprzytomnych i bezmyślnych, do pracy zorganizowanej i wytrwałej. Rozpocząć musiała jednak od nauki mycia rąk po pracach w zagrodzie, a przed wejściem do kuchni, gdzie gotowano proste, acz pożywne potrawy z tego, co w polu i ogrodzie można było uzyskać własnym staraniem. Kleiła z nimi pierogi, kisiła kapustę i uczyła rozpoznawania ziół po zapachu. Pokrzykując poganiała je przy pracach domowych, gdy skarżąc się na ból kolan, niestarannie myły podłogi i leniwie przykładały się do prania. Uczyła je rozbierania przedniej i zadniej ćwiartki i pokazywała sposoby konserwacji mięsa, nieustająco drżąc w obawie, że pomyliwszy sól kamienną z ałunem wytrują połowę szkoły, tak bezmyślne były z nich tłumoki. Wymagała wiele, by sprostać programowi, i fundatorom przekonanym, że edukacja da tym dziewczętom szansę na życie, jakiego normalnie by nie zaznały, życia w cieple i z pełnym brzuchem, pod jakąkolwiek bądź opieką. Ale prawdę mówiąc, marne na to miały widoki, głupie i leniwe, o włosach tłustych, o fizis bezmyślnej i tępej. Silne jak wołu i pracowite gdy patrzyła, zarzucały wszelką aktywność gdy tylko spuściła je z oczu, co wiele przysporzyło strat i zaniechań w prowadzonym przez nie szkolnym gospodarstwie. Helena w pogardzie miała te dziewczęta, brzydkie i niechlujne, z brudu i chuci zrodzone i – gotowe powrócić do swych korzeni, gdy tylko szkoła wypuści je ze swych troskliwych objęć. Wieczorami nalewała ciepłej wody do porcelanowej misy w swoim pokoju starając się zmyć brud, jaki na jej białej skórze zostawiały mimowolne otarcia tych tępych dziewuch i zalegając w wykrochmalonej pościeli z mimowolnym westchnieniem ulgi zamykała oczy myśląc, że od widoku podopiecznych dzieli ją sześć godzin spokojnego snu.
[msz],[ah]