Fala gorąca, która uderzyła w Różę Lande zaraz po postawieniu stopy w Port Suez była jak zapowiedź przygody. Długa podróż, która po zejściu na ląd dla wielu właśnie się skończyła, dla niej miała się dopiero na dobre rozpocząć. Jej ojciec, przemysłowiec i przechrzta, Jan Lande, jako jeden z pierwszych odczuł skutki bawełnianego głodu wywołanego amerykańską secesją, a jego przędzalniom groziła upadłość, wyruszył więc na poszukiwania nowych źródeł dostaw, a Róża, której życzenia ojciec spełniał zanim na dobre zdążyła je wyrazić, przybyła do Afryki wraz z nim. Za nic miała organizację dostaw bawełnianej przędzy do ojcowskich fabryk w samym sercu okręgu łódzkiego, które wszak zapewnić jej miały życie na dotychczasowym poziomie. Oczyma wyobraźni wydziała już za to bogactwa starożytności, które własnoręcznie odnajduje w piaskach pustyni i tajemnicze oazy, wyrastające na obrzeżach tych piasków. Marzyła o tym, by zobaczyć majestatyczne piękno i siłę dzikich zwierząt, których nie było dane ujrzeć mieszkańcom Europy. Uznawała nawet niedogodności podróży za urokliwą uciążliwość, która z czasem, we wspomnieniach, zostanie osnuta w tyle anegdot. Niestety. Upał, zmiana klimatu, osłabienie wywołane morską podróżą tak bardzo zmęczyły tę młodą damę, że po tygodniu zapadła na gorączkę nieznanego pochodzenia. Leżała, złożona chorobą, w chłodnym wnętrzu kolonialnego domostwa, które ojciec wynajął był dla niej, pozostawiwszy Różę pod opieką służby i samotnie wyruszając w niecierpiącą zwłoki dalszą podróż i bredziła w malignie całe cztery tygodnie. Jedyne co pamięta spod zasłony mgły, to chłodne, ciemne oczy Meme, jej opiekunki i służącej i jej chłodne czarne dłonie, które taką ulgę przynosiły rozpalonemu czołu. Pamięta, jak unosiła się w gorączce, coraz dalej i wyżej, a potem wraca, słysząc nieznane szepty, zapach dziwny i obcy unoszący się znad wezgłowia i dziką, jakby tygrysią głowę wyrastającą z ludzkiego ciała, które pochylało się nad jej posłaniem w szalonym, wirującym tańcu. Ale najokrutniejsze było to, co odkryła dopiero gdy gorączka opadła. Jej piękne pszeniczne włosy, splatane w sięgające do pasa warkocze w czasie choroby ścięto, by jej ulżyć w gorączce. Ileż godzin wówczas przepłakała! Gdy ojciec powrócił, z wieloletnią umową w sprawie stałych dostaw, znalazł ją, bladą i wychudzoną, ale już dochodzącą do zdrowia. Włosy jej powoli odrastały, czyniąc jej drobną buzię jeszcze bardziej wątłą i subtelną. Na nic się zdały marzenia o potędze afrykańskich płaskowyżów, majestacie dzikich stworzeń i skarbach Maghrebu. Ojciec natychmiast zarządził powrót do Europy uznając, że półroczny pobyt u wód wzmocni jedynaczkę. Jemu samemu spieszyło się do fabryk, które – pozostawione bez jego silnej ręki i władczego spojrzenia – mogłyby przestać przynosić krociowe zyski, tak potrzebne dla dalszej opieki nad Różą, dla której ta afrykańska przygoda, co pojął poniewczasie, źle mogła się zakończyć.
[ah][msz]