Marianne de Ouverkerck cała była czekaniem. Czekaniem na właściwego mężczyznę. Czekanie stało się stanem…codziennym, nieodmiennym towarzyszem jej samotnych dni i nocy. Czekanie stawało się…celem. „Odpowiedni mężczyzna” – odpowiedni dla niej mężczyzna – to zapewne słowa, które jako pierwsze usłyszała w życiu.… I wciąż to pytanie: – Ach, czy znajdzie się dla niej odpowiedni kandydat na męża…? Bo też Marianne miała wszystko, o czym tylko mogła zamarzyć panna na wydaniu, poczynając od dobrego nazwiska, które nosiło przed nią jedenaście pokoleń flamandzkich mieszczan, wzbogaconego jeszcze pozycją i stanowiskiem jej ojca, który nieprzerwanie od lat dwudziestu – i zapewne dożywotnio – pełnił funkcję burmistrza Ouwerkerk w Zelandii. Rodzinna fortuna, mająca odzwierciedlenie w jej sutym posagu, pozycja i rozległe stosunki jej ojca, obycie w towarzystwie, niewątpliwa uroda, znajomość sztuki czyniły z niej partię atrakcyjną i w towarzystwie panowało przekonanie, że to ptaszę szybko opuści rodzinne gniazdo. Rodzina jednakże uważała, że nie ma się z czym śpieszyć. Że odpowiedni kandydat na męża jeszcze się nie nadarzył. Każdemu brakowało – a to splendoru, a to wyglądu, a to obycia, nie mówiąc już o majątku i koligacjach. Marianne serce wyrywało się wprzódy do każdego możliwego adoratora, jednakże rozsądek i trzeźwy osąd ojca, oraz wysokie oczekiwania matki co do osoby przyszłego zięcia sprawiły, że i ona zaczęła widzieć – od pierwszego wejrzenia rzuconego szybko spod opuszczonych rzęs – w kolejnych kawalerach te same wady, które później, w rodzinnych dyskusjach (do których jej nie dopuszczano, a które podsłuchiwała z ukrycia) podnosili rodzice. Ich wymagania podnosiły jej własne. -Nie śpieszmy się, córeczko – mawiał ojciec, któremu zza pleców potakiwała matka – odpowiedni dla Ciebie mężczyzna jeszcze się pojawi…. Nie spieszyła się więc, czekając. Dni upływały jej na grze na fortepianie, spotkaniach w towarzystwie, na wyszywaniu. Jej skóra przybladła i przestała okrywać się rumieńcem oczekiwania przed nadejściem każdego nowo asygnowanego gościa, który chciał złożyć jej uszanowanie. W jej myśli wkradła się dewocja. Czekała. Czekała wciąż, ale bez niecierpliwości która towarzyszyła jej początkowo, gdy wprowadzono ją w towarzystwo. Czekała bez porywów niepotrzebnej nadziei, że to właśnie on zasiądzie obok podczas corocznej inauguracji wagnerowskiego festiwalu w Bayeruth, nie rozglądała się za nim wśród morza kuracjuszy Baden-Baden, ani w pozbawionym ozdób surowym zborze. Wiedziała, że zdarzy się to, co zdarzyć się musi, że mężczyzna odpowiedniej pozycji i klasy musi istnieć i musi przyjść wprost do domu jej rodziców by poprosić o jej rękę, w przeciwnym razie okrutną karą Bożą, na którą przecież nie zasłużyła, byłoby oczekiwanie nań tyle czasu, tyle operowych sezonów, tyle wizyt u wód, tyle dzwonków u wejściowego portalu, z sercem usychającym z tęsknoty za miłością, z dłonią, która ściska drugą dłoń, by nikt nie zobaczył jak drżąca jest i spragniona dotyku.
[msz],[ah]