Nie było w ówczesnym towarzystwie bardziej zepsutego młodzieńca, niż młody Krawczyński. Bogaty, wykształcony, światowy, pędził życie na zjednywaniu sobie kolejnych kobiet, które następnie wykorzystywał i porzucał. Nie krył się z tym bynajmniej, a jego niechęć do nich, głoszona wszem i wobec, by nie rzec wręcz: mizoginia – w niepojęty sposób przysparzała mu jeszcze popularności i wzbudzała zainteresowanie u kolejnych szwadronów młodych panien, które mając silny kościec i odebrawszy staranną edukację, także w sprawach związanych z moralnością, uznawały się za godne jego rywalki w grze , w których stawką okazywało się być…ich zepsucie. Każda z nich uważała, że to jej właśnie się powiedzie, że to jej się właśnie uda tego młodzieńca okrutnego i płochego w uczuciach aż do granic wyrachowania wepchnąć z powrotem na drogę cnoty, usidlając go przy okazji (do czego skłaniała je także myśl o jego bajońskim majątku). Przegrywały tę walkę z kretesem, nie człowieka miały bowiem za przeciwnika, lecz stworzenie bez czci i bez serca, a właściwie z sercem w lód odmienionym, które jeno ból zadawać umiało. Panicz Krawczyński jedną tylko kobietę w życiu ukochał, a to swoją matkę, cudowną istotę o długich rzęsach i subtelnym uśmiechu, którą w wieku lat 14 odebrała mu choroba śmiertelna i nagła. Wszystkie uczucia które był żywił do niej, miłość i poczucie bezpieczeństwa spłonęły czarną pozostawiając po sobie pożogę i czysty płomień nienawiści do każdej z kobiet, która choć trochę – uśmiechem czy okazaną czułością – mogła przypomnieć mu matkę. Aby się odpłacić za swoje cierpienie, za swój zawód, za swoją samotność, za to że go zostawiła wtedy gdy jej – stając u progu dojrzałości – potrzebował – mścił się każdej kobiecie, która była na tyle naiwna, by go chcieć pokochać. Odwdzięczał się tym młodym kobietom od lat i z naddatkiem. Czas się go nie imał, mimo lat bez mała trzydziestu wciąż wyglądał jak młodzik, a jego pozycja, nazwisko i stojące za nim pieniądze wespół z niepokojącą urodą przysparzały mu wciąż popularności w tych samych kręgach, z których wywodzili się jego rodzice. Siał jednak niezdrowy ferment w towarzystwie, bałamucąc młodziutkie dziewczęta dopiero co wkraczające na salony, i najświeższe zrywając pączki, psuł je swoimi obietnicami wiecznej stałości, których nigdy, przenigdy nie spełniał. Płakały potem nocami, choć je przestrzegano, w ciemności swoich sypialń, upokorzone najgorszą udręką: udręką wykorzystanej i odrzuconej miłości, złorzecząc mu i modląc się, by cierpiał jak one. Żadna z nich nie wiedziała, nie przypuszczała nawet, że w noc pożegnania, gdy odtrącał je, pełne nadziei oczekujące oświadczyn, gdy wyszydzał ich zaangażowanie i wiarę w jego odnowę, we wspólne życie – płakał bez łez, aż do świtu, tuląc do serca medalion z profilem matki, pytając bezgłośnie dlaczego, dlaczego go zostawiła, dlaczego nie umie już kochać, dlaczego jej odejście uczyniło go tak nienawistnym wobec wszystkich innych kobiet stąpających po ziemi.
[msz],[ah]