Edmund Raniszewski nie mógł się już doczekać tego dnia, gdy przejmie ojcowską praktykę. Właśnie ukończył był studia prawnicze i trwał w przekonaniu, że w każdej sprawie poradzi sobie z powodzeniem. Często przyglądał się krytycznie ojcowskim poczynaniom, nie rozumiał, czemu ojciec zwodzi swoich klientów obiecując im powodzenie w sprawach, które on sam, przez rozum i dotychczasowe doświadczenie, uznawał za przegrane. On by takich spraw się nie imał. Śpieszno mu było do wielkich wygranych, spektakularnych zwycięstw, do brylowania na sali sądowej, na którą go ojciec dotąd nie wpuszczał, nawet jako substytuta, do konfrontacji z pełnomocnikiem drugiej strony i do zmiażdżenia przeciwnika siłą swojego wywodu. Nadawał się do tego fachu, to prawda. Pewny siebie i elokwentny, ze świetną pamięcią i zdolnościami matematycznymi, które znakomicie ułatwiały logiczne rozumowanie, był już gotów przejąć schedę po ojcu, dziadzie i pradziadku: od trzech pokoleń świetnie prosperującą kancelarię adwokacką przy samym Rynku, niedaleko sądu grodzkiego i siedziby towarzystwa ziemiańskiego, gdzie zwykł był zachodzić na jednego ojczulek po szczególnie udanym dniu, kiedy wygrał, co mu się, zdaniem Edmunda, zbyt rzadko zdarzało. Edmund nie pojmował jeszcze, że nie sztuką jest wygrywać na pierwszej rozprawie, lecz utrzymać klienta na gaży i brać wynagrodzenie za prowadzenie sprawy, a nie za jej powodzenie. Że klient potraktowany dobrze, nawet jeśli przegrał, wracał pełen nadziei prosząc o wniesienie apelacji i na nowo nabijał staremu kiesę. Edmund… za dużo miał w sobie pychy by to zrozumieć. Od dziecka był najlepszy we wszystkim co robił, zwłaszcza w tańcach zdumiewającym wykazując się wdziękiem i lekkością. Chciał tańczyć w balecie, na co mu ojciec, konserwatywny i staroświecki, nigdy by nie pozwolił, więc z równą pasją wszedł w studiowanie prawa, którego niuanse przypominały mu czasem baletowe pas. Edmund nie znał… smaku porażki, nie umiał właściwie ocenić swych sił wierząc, że każdą sprawę, jakiej się tylko podejmie – doprowadzi z sukcesem do końca. Nie wiedział jeszcze, że tylko ten, kto zna gorycz przegranej, szanuje przeciwnika na sądowej sali miast nim pogardzać, więc szybko narobił sobie wrogów w palestrze, wśród których mecenas Pastuszko, człowiek niskiego stanu i podłej kondycji, wybijał się na czoło jako ten, który przegrywał i wygrywał z równą zaciętością, zawsze doprowadzając pełnomocnika strony przeciwnej do wciekłości. Nawet jeśli bowiem Pastuszko przegrał w pierwszej instancji, na swoje obracał wyrok w apelacji. Jego to wyzwał na pojedynek buńczuczny Edmund po swej pierwszej przegranej sprawie, gdy Pastuszko wychodząc z sali sądowej szepnął „Przegrał pan mecenas nie z braku dowodów, ale przez własną głupotę”. I pojedynkował się z nim pewnego marcowego ranka, przekonany, że tylko krwią da się tę podwójną zniewagę – przegraną i obelgę – zmazać, i poległ, zdumiony że przegrał po raz trzeci, padając z półobrotem tak wdzięcznym, jakby tańczył, po strzale tak trafnym, że nie zdążył nawet pomyśleć o matce, że śpi jeszcze, ani o ojcu, że do końca dni swoich będzie żałował, iż nie wysłał Edmunda na studia baletowe do Wiednia, by go przed tą przedwczesną, niepotrzebną śmiercią ochronić.
[msz],[ah]