Alicja Komaniecka literaturę francuską przedkładała ponad wszystko. Każdą chwilę poświęcała książkom, nieustannie sprowadzanym za pośrednictwem księgarza Georgesa Servière wprost z Paryża na jej bezpośrednie zamówienie. Stroniła od ludzi i w jakimkolwiek bądź miejscu i o dowolnej porze można ją było napotkać – wielkooką, o urodzie subtelnej i białych dłoniach, w kapeluszu z szerokim rondem chroniącym od słońca, z tomem opartym na kolanach, w skupieniu przewracającą stronnice. Nade wszystko uwielbiała poezję, składanie rymów, wzniosłe deklaracje i czułe słowa wyobrażając sobie, że do niej są kierowane. Odkładała wówczas książkę na kolana a jej wzrok… rozmarzony… błądził po horyzoncie nie widząc ani jednej rzeczy naprawdę, w wyobraźni za to mając tego młodzieńca, który by dla niej takie rymy składał i takie czułe słowa szeptał….. Mąż jej, Donaty Komaniecki, towarzyski, brzuchaty i rubaszny, był jej całkowitym przeciwieństwem. Znamienity prawnik, asesor w Kowlu, równie dużo czasu spędzał nad papierami sądowymi i dokumentami oraz zeznaniami świadków, co jego żona na czytaniu, nie dziwi wiec, że małżonkowie – większość czasu spędzając oddzielnie – dzieci wspólnych nie doczekali się wcale. W towarzystwie szeptano jednak, że asesor Komaniecki po szczególnie męczącym dniu wychodził z kancelarii obciągając surdut na pokaźnym brzuchu i poprawiając zawadiacko wąsa szukał prostszego towarzystwa, niż jego małżonka. Puste śmiechy i krotochwilne żarty, lubieżne zabawy na tyłach karczmy zajmowały mu wieczory. Żony i córki parobków, proste i przaśne, w poszarzałych falbankach i pocerowanych kształciuszkach chwytały go za serce i przyrodzenie urodą wulgarną jak maki i swoim prostym zapachem. Jedne pachniały polem i ziemią, inne drożdżami od piwa, a jeszcze inne ługiem. Były to córy tej ziemi, tak naturalne i powolne swym instynktom, a przy tym tak silne, że zdarzało im się wynosić go wzwyż na swoich silnych, chłopskich nogach, gdy szczytował. Wracał wtedy do domu w wyśmienitym humorze podśpiewując i zasypiał spokojnie, chrapiąc miarowo w takt kolejnych zwrotek grających mu w głowie, a jego małżonka po wtarciu w dłonie pomady o zapachu damasceńskiej róży, tak subtelnym i trwałym, że zdawała się być na zawsze zapachem jej skóry, nie spała do pierwszego świtania utyskując w myślach na ojca, sędziego de Tramecourt i zachodząc w głowę, czemu ją – tak wrażliwą na piękno, tak subtelną i tkliwą, tak wykształconą i delikatną, oddał ojciec temu opasłemu wieprzowi, którego znajomość francuskiego pozwalała jedynie na tyle, by zanucić parę co bardziej sprośnych zaśpiewek i który nigdy nie ofiarował jej ani jednego wiersza. I czytała aż do świtu marząc wciąż o wiotkim młodzieńcu, który by jej do stóp złożył swe serce niewinne i czyste, który by par excellence jej ofiarował swoje życie (grożąc samobójczą śmiercią, gdyby go odtrąciła), a wszystko to w czułych jambach, anapestach, trochejach i na dodatek w najczystszej francuszczyźnie, do jakiej, bądź co bądź, przywykła.
[msz],[ah]