Lato tego roku było nad wyraz dla ludzi i zwierząt okrutne. Na próżno kanie dżdżu wołały, na próżno jeleń postękiwał żałośnie nad wyschniętym strumykiem. W lesie grzyba nie uświadczył nawet najwytrawniejszy zbieracz, a i wsiowy dzieciak jagód w większej ilości zdybać nie potrafił. Ryby po stawach wysoko stały w ławicach, że z łódki można je było ręką jako z saka swobodnie wybierać. Taki z tego był pożytek, że po dworskich stołach karpia stało zrazu w bród, ale przecie szło na przyduchę, a dobro ze stawisk wtedy jeno płynie, kiedy rok cały rybodajne ostają. Już i kłosy zbóż czernić się poczynały, co gospodarzom trosk przyczyniało, gdyż za sprawą palącego słońca żniwa przyśpieszone być miały, ale obawa o zbiór lichy stawała się coraz bardziej natarczywą. Wiejskie owe smutki nie tak dla ludzi miastowych istotne były. Kto żyw niedzielną porą do wód ciągnął, kto mógł chronił się w chłodniejszych zaciszach miejskich lub własnych ogrodów. Szczęśliwa ta niewiasta, której służba, wprzódy wina reńskiego wodą rozwolnionego, a i z garścią lodu z bloku całego odłupaną, w piwnicach głębokich trzymanego, podała, a następnie pośród cienistych krzewów krzesło wystawiła wygodne, by w ciszy i spokoju, pośród rzadkiego świergotu leniwego ptactwa, Pani mogła oddać się rozkoszom literatury… To dzięki niej mogła letnią, upalną porą zaznać zimowej sanny pośród boru na biało śniegiem przystrojonego. Tę to dobrą stronę miało, iż autor tak trafnie krajobraza styczniowe kreślić umiał, iż mimo panujących ukropów, Pani zdawało się, że słońce nie tak pali, jako w gazetach codziennych piszą, ostrzegając przed nim samym, a pożarami.
[rs],[msz]