Simone Killpatrick. Uwielbiała niczym kotka wygrzewać się w gorących promieniach słońca, co budziło zgorszenie znajomych jej matki i jej samej. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że szanująca się panna z dobrego domu słońca zwykła unikać, kryjąc przed nim twarz w cieniu parasolki trzymanej rączką chronioną gustowną aksamitną rękawiczką. W przeciwnym wypadku, w oczach adoratorów mogłaby uchodzić za kobietę z dołów (by nie powiedzieć-chłopkę), taką, co to w życiu kala się pracą praczki, szwaczki lub w najlepszym wypadku – guwernantki zamożnych, mieszczańskich dzieci. W swoim wyzwolonym umyśle Simone uważała jednak, że jeśli ma jej się zdarzyć uczucie większe niż góry, które jako dziecko widziała z okien pociągu jadącego do Wiesbaden, to słońce nie ma tu nic do rzeczy. Wyciągała więc ku niemu smukłą szyję w trakcie swoich samotnych wypraw na podmiejskie skałki marząc o tym, ze któregoś razu uda jej się wybrać z niedzielną wycieczką w miejsce bardziej odludne, acz nie tak odległe, czyli Turkey Hills. Ludzie w mieście mówią, że pewnego styczniowego dnia swój zamiar Simone wprowadziła w życie. Z kuchni zniknął kosz, który służył starej Margareth w razie zakupów, w domowej spiżarni ubyło trochę wiktuałów i butelka zacnego wina. Widziano też Simone w jednej z miejskich stajen, gdzie o świtaniu wypożyczyła zacnego podjezdka i lekką kolaskę, co zdziwienia nie wywołało żadnego, gdyż nie raz pierwszy, za przyzwoleniem swojego ojca, tak czyniła… Ludzie w mieście mówią też, że od tamtego czasu, w pogodny dzień gdy się kto do Turkey Hills wybierze, na jednej ze skał dostrzec może cień rzucany przez wyciągającą ku słońcu szyję kobietę, ale jej samej już nie…