Marianna Stryjecka niewątpliwie nie należała do niewiast, u których wstydliwość można by zaliczyć do cnót, co nie umniejsza faktu, ze nie każdemu przecie chciała ukazać się w dezabilu. Jednym ze szczęściarzy, którzy widzieli Mariannę w stroju, powiedzmy – skromnym, był Eustachy Ponikwodzki. Człowiek ów posiadał magiczną skrzynkę, przy pomocy której potrafił czynić konterfekta innym osobom nie malując ich wcale. Niechybnie siły nieczyste maczały w tym procederze swoje cuchnące siarką paluchy, bo to przecie nie jest możliwe, aby, taka, dajmy na to, Marianna, ni stąd, ni zowąd jak żywa na papierze się ukazywała. Eustachy wiedział doskonale, że nie żadne to diabelskie sztuczki, ale i za bardzo nie chciał prostować tego, co zaaferowane ludziska do powiedzenia na jego temat mieli. Zauważył przy tem, że im częściej jaka przekupka w niedzielę bliżej ołtarza stawała, tym większe dyrdymały o jego zajęciu plotła. Marianna Stryjecka znała Eustachego jeszcze z dawnych czasów, kiedy to dziećmi będąc zakradali się na jabłka do księżego ogrodu. Później drogi ich się rozeszły. Eustachy znalazł zatrudnienie na kolei wiodąc nudny, urzędniczy żywot, natomiast Stryjecka różnych imała się zajęć. A to w pralni miejskiej ubrania do czyszczenia przyjmowała, przez co żadna plotka nie czekała na nią dłużej, jak do następnego dnia. A to w garkuchni na Konstancinie potrzebującym wydawała strawę, by wreszcie w aptece pana Kotwicza poczynając od sprzątania, na wydawaniu leków i driakiew zmyślnie przez wspomnianego Kotwicza, magistra, skończyć. Wiodąc proste, szczęśliwe życie, marzyła w skrytości o tym, by jeszcze czego innego, szalonego spróbować, co niespodziewane po latach spotkanie z Eustachym jej umożliwiło.