
Słońce, co życie daje a barwy wszelkie wzbogaca jaskrawo, ustąpić musiało na niebie powłoce szarej a ciężkiej, jakby z ołowiu ciemnego odlanej. Wiatr dąć poczynał, przedmuchując się przez niedomknięte okna domostw i drzwi sklepów, tańcząc we wnętrzach niczym niezdarna balerina, zrzucając ze stołów i kredensów co cenniejsze przybory i przedmioty. Ciemno się robiło i głucho, lud, co mógł, szybkim krokiem, do domów powracał z obawy przed burzą i deszczem, których w niebo spoglądając, wszyscy się rychło spodziewali. Tuż nad rozłożystymi drzewami parku, które chronią w dzień upalny od wszechbędącego skwaru, gdzie całe ptactwo a żyjące stworzenia schować się chciały, niebo pękło jakby na części kilka, grzmotem a błyskiem świetlistym przecięte, jak szyje zdrajców ojczyzny w katowskie ręce oddane. Zmrok był zapadł, deszcz rozpadał się mocno a sumiennie. Pusto się na miejskich traktach i mniejszych uliczkach, które deszcz w błoto zamienił, zrobiło, tylko gdzieś tam, w oddali, dwie postacie z pochodniami przemknęły cicho, jakby niepostrzeżone przez innych być chciały, dla jakiejś sprawy tajemnej zapewne w ukryciu chcącymi pozostać. W tej, teraz niepięknej, deszczem przemokłej do ostatniego źdźbła, czy krztyny ziemi, okolicy, nad bujnym parkiem, tam gdzie drzew trochę nawały wiatru i wody nie strzymało i padło z łatwością złamane, jak chrust niemal, co się go do wskrzeszenia ogniska łamie, tam gdzie pioruny rozdzierały szaleńczo a gwałtownie sklepienie, ku trwodze ludzi, jasna a pomarańczowa plama na niebo wstąpiła. Piękna była w swoim jestestwie, jakby przeciwnym do ołowianego nieba bytem, który mienił się, przygasał czasem by potem rozjaśnić się i więcej nieba czerwienią zamalować, jak najprzedniejszy malarz, który obraz swój poprawia do perfekcji prawdziwej. Lud wychodził z domostw swoich, bo wiatr dąć z lekka przestawał, by ten spektakl podziwiać, jakby atrakcją cyrkową był teraz, sprawy nie zdając sobie a nie wiedząc, że wraz z pięknem tej czerwieni, gdy już przestanie niebo rozjaśniać, zmieni się dużo, jeśli nie wszystko w ich życiu. Wielkie a ogromne, skrzeczące od iskier, na pozór niewinnych, języki ognia, wijące się wokoło zjadanych zapalczywie a łakomo ścian, mebli, z drzewca okiennic, czy wszelkiego rodzaju fabrycznych dokumentów, weksli, umów i ksiąg, tak gorące się stały, że nawet słupy z żeliwnych odlewów, stropy trzymające, topniały jak lód rzek i jezior, pięknych latem a bogatych w ryby, które nie raz od głodu ludzi ratowały, gdy pierwsze wiosenne słońce śmiało a mocniej przypieka, waląc się i ściągając za sobą to, co wyżej stało na piętrach. Piekło, jak z najczarniejszych opisów czy malowideł, tu, na tej Ziemi Obiecanej się rozpętało tak wrogo, że straż ogniowa pod naporem gorąca ujść musiała na chwilę, by nowe wymyślić a przedsięwziąć środki, służące do zdławienia pożogi. Poranek nastał, co zazwyczaj, po takim deszczu i burzy, przynosił orzeźwiający spokój a woń czystości i świeżości roznosił w około, martwy jakby tym razem był a przepełniony goryczą, żalem i strachem o to, co dalej. Ogień dogasał już, tląc się tylko marnie, puszczając jeno malutkie smużki dymu, jak zasypane ziemią jesienne ognisko, w którym można upiec ziemniaki. Ferdynand stał przed murowaną z czerwonej cegły w żelazne przegrody okraszoną wspaniale, jak wszystko, co tu jeszcze wczoraj zdobne i piękne było, bramą fabryczną, która wydawała się jako jedyna z pożogi ocalałą. Zegar, który był obstalowany na bramnym nadprożu, zatrzymał się, jakby nie chciał odmierzać czasu do końca swojego istnienia. Padł ojciec Salomei na kolana, rękoma oczy zasłaniając, cały osmolony, brudny w sadzy, bo na równi ze strażą ogniową, ratować chciał wszystko. Surdut, który niedawno od krawca swojego odebrał, leżał tuż obok, rozdarty na poły, jak serce jego, które krwawiło na widok wielkiej straty. Zgryzota wielka Ferdynandowi ostatni dech zabrała. Ludzie zaczynali szeptać między sobą, że przypadkiem zupełnym ten pożar być nie mógł. Salomea została sama.
[msz]
