
Dym opadł był w końcu na tę spaloną ziemię, ukazując ogrom wszelkiego zniszczenia, na które szatan sam, widząc to dzieło rozpalonych języków ognia, przystanąłby i z zachwytem szyderczo się śmiejąc, spojrzałby na skutki tej tragedii ciesząc się, że to po części jego dzieło być mogło. Jak oczyma spojrzał, zewsząd stały nadpalone kikuty ścian, zwalone i poskręcane, jak wąż biblijny co Ewę skusił jabłkiem do grzechu, belki stropów, deski i żelazne słupy, które to niedawno jeszcze, pięknymi, zdobionymi roślinnymi motywami i zawijasami, schodami, poręczami czy podłogą były. Dobrą rzeczą a pocieszającą w tym zniszczeniu, którego ogrom porównać można było do bitwy jakiejś, czy wojennej wyprawy z dawnych dziejów Polski, gdy Husaria nasza spadała na wroga jak grzmot z jasnego nieba, nie dając ujść wrogom dalej niż koniec husarskiej kopii, czy na odległość cięcia szablą, co równych w owych czasach sobie nie miała, siejąc strach i spustoszenie było to, że ogień podłożony przez tajemniczych ludzi z pochodniami, których potem wytropiono i którzy się przyznać mieli do podpalenia fabryki na polecenie innego fabrykanta, nie zajął był magazynów z już utkanymi sukien belami. Salomea pochowała ojca na starym, porośniętym bluszczem cmentarzu, gdzie spoczął on na wieczny odpoczynek, pod cichą, starą lipą, której kwiaty, wychylając się zza zielonych liści gałęzi, potyczkę z nimi ochoczo tocząc o dostęp do nieba, przynosiły woń ciepłą i słodką, inną niż spalone marzenia i plany rodzica. Szybko musiała dorosnąć sierota po Ferdynandzie. Musiała zadbać o ojcowską, choć spaloną niemal do ziemi spuściznę, o swój byt dalszy, który pomimo tej tragedii wielkiej, pożogi niezatrzymanej, nadzieją Salomei był oplecion szczelnie, jak szalem z futra lisa zrobionym szyja, gdy śniegiem ulepiona a mroźna zima, lodowatym jęzorem wiatru chce wedrzeć się gwałtem pod kołnierz. Nie zawżdy wszak koniec oznacza zdecydowane odejście w nicości głębię, czasem jest początkiem nowego, może lepszego, choć innego niż ten, do którego przywyknąć można było świata. Zrobiła więc Salomea użytek z tego wszystkiego, co jej się po ojcu ostało, beli materiałów wszelakich, maszyny do szycia, tej co ją od rodziciela dostała w prezencie, gdy pod uporem córki złamać się musiał, bo mimo jego niezadowoleniu szyć chciała. Teraz to cudactwo techniki narzędziem do jej lepszej przyszłości się stać miało. Salomea otworzyła modowe atelier, w którym potrafiła uszyć każdy rodzaj sukni czy surduta, które wtenczas modne a pokazywane w katalogach i żurnalach, nawet tych z owianej sławą modowej stolicy, Paryża były. Nowe postanowiła Salomea włożyć w swoje szycie definicje i podejście do kroju, takie co to nigdy wcześniej nienapotykane było i dla niektórych zagadkowe, jak gwiazd na niebie jestestwo, co się nocą perłowym a iskrzącym spojrzeniem dumnie chwalą, snując opowieści o pochodzeniu swoim niewiadomym. Dom mody najnowszej „Salomea” szybko stał się miejscem ulubionym dla wielu, gdzie nie tylko surdut czy suknię dać można było po sobie zmierzyć a wykonać z kunsztem i finezją, ale i towarzysko się pokazać. Podczas pokazów sukien i ubiorów wszelakich spod ręki jej atelier wychodzących, okraszonych uroczystymi, niemal wytwornymi piknikami, które Salomea robiła w miejskim parku, korzystając, jak nikt inny wcześniej, z dobrodziejstw parkowej architektury, która swoim kunsztem wykonania, czy to kamieniarskim, czy ogrodniczym, podkreślała stworzone przez nią ubiory, suknie i surduty, Salomea zbierała nowe zamówienia.
[msz]
