Zofię Brońską nazywano Widzącą Zofią od czasu, gdy w wieku lat dwunastu podczas niewinnej gry w serso doznała pierwszego objawienia i z krzykiem upadła na trawę krzycząc „Gore, gore!”. Sądzono z początku, że upał zaszkodził jej nadto, służba szybko przeniosła ją więc do chłodnej alkowy, gdzie zanosząc się płaczem opowiedziała matce tę wizję, która odbiła się gorejącą pieczątką na wewnętrznej stronie jej powiek właśnie w chwili gdy miała zręcznie podbić kręcące się kółko i zdobyć kolejny punkt. Zofia wyznała matce, że widziała ojca niczym płonący sztandar, a za nim płonące stodoły i wozy w ogniu. Na nic zdały się tłumaczenia matki, że sen-mara, Bóg-wiara, na nic zdało się obieganie stodół z dzwonkiem loretańskim przed każdą burzą, gdyż już następnego miesiąca stało się to, co stać się musiało, gdy piorun z niebieskiego nieba trafił w stodołę pełną siana świeżo z pół zwiezionego, siana tak suchego po tym błogosławionym, ciepłym lecie, że zajęły się natychmiast także wozy, wtaczane kolejno i stojące u szeroko rozwartych wrót. Jej ojciec próbował ratować zwierzęta, dobytek i parobków, na próżno jednak, wszystko z nim samym bowiem w jednej chwili w ogniu stanęło i spłonęło. Zofia stała u ganku, niezdolna do żadnego ruchu i widok ojca konającego w płomieniach, coś jej widać uczynił w głowie, od tego dnia bowiem przez długi czas nie mówiła o swoich wizjach nikomu. A że je miała, świadczyć mogły krzyki rozlegające się co i rusz, czasy nastały bowiem niespokojne. Jej oczy stawały się wówczas białe i przejrzyste, jakby widziała rzeczy na wskroś. Nie wychodząc ze swej alkowy, Zofia przewidywała wojny i sojusze, powstania i zsyłki, samosądy i paktowanie, wszystko co działo się w świecie dalekim i bliskim. Czasem do spełnienia jej wizji nie mijał dzień, czasem po kilku latach dopiero spełniały się najcięższe proroctwa. Z początku mówić o wizjach nie chciała uznając widać, że je swoimi słowy przywołuje, że wypowiadając je na głos ściąga nieszczęścia na tych, których w nich ujrzała. Z czasem jednak zrozumiała, że nie mówiąc, nie tylko nie uchroni bliskich przez nieuchronnym, a milcząc – nawet ich nie przestrzeże. Znosiła więc w milczeniu objawienia przyszłych klęsk mocarstw i upadku ówczesnego porządku. Znosiła konanie żołnierzy wiedzionych do boju w takiej masie, że nie rozróżniała nawet mundurów. Ale gdy pod powiekami pojawiali się jej najbliżsi….rodzina, przyjaciele z sąsiednich dworów, szlachta-ziemianie, ci, którzy jeszcze ostali się na tej ziemi…..czuła się powołana do działania. Nie umiała ująć swych wizji z jeden system. Niektóre przychodziły we śnie, inne w dzień biały, w pełnym słońcu. Czasem widziała wyraźnie ludzi, których miały dotknąć i wiedziała, co im się stanie, a czasem tylko dławiło ją niewyraźne przeczucie, że musi przestrzec….jak dziś rano – przed czymś dalekiego kuzyna widzianego raz ledwie na rynku w Wilnie przed pięcioma laty. – Trzeba mi jechać – mówiła wtedy z westchnieniem, powolna swemu losowi tej, która ma przestrzec, ale nic więcej zrobić nie może. Wyruszyła więc z Glebowisk do nieodległego wszak Kowla, ale do kuzyna zajechała nie w porę. Bawił bowiem u niego fotograf, niejaki pan Dziewgałło, człek sprytny i magik nie lada, który utrwalał ludzkie sylwetki dla potomności – lepiej i wyraźniej – dodał kuzyn Leon, człowiek zafascynowany nowoczesnością – niż jej wizje niejasne i tylko dla niej jednej widoczne. Kuzyn wybierał się był z nim do Wilna właśnie, by tam, w owocnej spółce, do której miał on sam wnieść stosowny majątek, a Pan Dziewgałło – bezcenne swe umiejętności – uwieczniać śmietankę wileńskiego mieszczaństwa, kwiat młodzieży wybierający się na Akademię, dzieci dopiero co rozkwitłe, i wdowy-matrony, ku uciesze utrwalonych i zarobkom własnym, obficie – jak to sobie Leon wyobrażał – płynącym do ich wspólnej kiesy. – Świetlaną mi przyszłość wieszczaj, kuzyneczko – winszował sobie zacierając ręce i na dowód na tego, że fotografia więcej może niż jej wizje niepewne i mgliste, posadził Zofię, niemalże na siłę, zdrożoną, chłodzącą się wachlarzem od upału, przed obiektywem Dziewgałły, który jął się przymierzać do zdjęcia jej podobizny. I wtedy to znowu nadeszło, oczy Zofii rozjaśniły się i zajrzały w przyszłość, gdzie zobaczyła i kuzyna Leona, i pana Dziewgałło konających od noży zbójców – bandy siepaczy i zamarła na przepisowe dziesięć sekund, gdy pan Dziewgałło zdejmował jej portret, z tym obrazem pod powiekami, trwalszym niż fotografia, jak kuzyn Leon charcząc, pluje krwią ostatnią i osuwa się na ziemię obok konającego fotografa, któremu konwulsyjnie, w ostatnim skurczu, drżą na nogach wysokie buty.
[msz],[ah]